Wątki bez odpowiedzi | Aktywne wątki Teraz jest niedziela, 22 grudnia 2024, 05:11

Regulamin działu


Jeżeli chcesz być akceptowalnym użytkownkiem tego forum pamiętaj o kulturze osobistej i obyczajności oraz o tym, że ma ono służyć do wymiany poglądów i opisów wydarzeń ludziom dobrej woli, a nie serwisom reklamowym...



Odpowiedz w wątku  [ Posty: 9 ]  Przejdź na stronę 1, 2, 3  Następna strona
 CV - nasze życiorysy 
Autor Wiadomość
Administrator

Dołączył(a): piątek, 31 lipca 2009, 08:19
Posty: 52
Cytuj
Witam Mojowolczyków.

Chciałbym rozpocząć temat „CV – nasze życiorysy”.
Nie wiem, czy przyjmie się on na naszym forum, ale nawet jeżeli artykułów tego typu ukaże się tylko kilka, to i tak dobrze – zawsze cos pozostanie po nas w pamięci naszych kolegów i następców.
Uważam, że to dobry TEMAT, i że znajda się chętni naśladowcy.

Już dawno otrzymałem od Marka Obsta kilka skanów kart zapisanych ręką jednego z naszych kolegów, ale chciałem upublicznić je dopiero, gdy będę wiedział więcej o ich autorze. Teraz, dzięki Markowi i Marysi, żonie Gerhardta, wiem, i pozwalam sobie na przekazanie tej wiedzy wszystkim zainteresowanym.
Nasz klasowy kolega Gerhardt Dobras urodził się 23 lutego 1949 roku w Cieszynie powiat Ostrowski, z ojca Jana i matki Łucji. .
Szkołę podstawowa ukończył w swojej mieścinie, a od roku 1963 zaczął naukę w naszym technikum w klasie profesora Junika.
My, mieszkańcy internatu, mało go znaliśmy, bo przez pięć lat dojeżdżał do szkoły rowerem, świątek piątek i w niedzielę, jak było trzeba. Od klasy drugiej miał już kumpla, zmiennika na trasie, też ucznia naszej Alma Mater, o rok młodszego od siebie Gerharda Lotzwiga. I tak to obaj Gerhardci szosowali na dwukołowcach latem i, na nartach biegówkach, szusowali zimą, te kilka kilometrów w jedną, a potem w drugą stronę.
Od Pani Profesor Junikowej mam informację, że Gerhardt Dobras NIE OPUŚCIŁ ani jednego dnia nauki przez całe pięć lat. Był pod tym względem jedynym wyjątkiem wśród ponad 1400 absolwentów.
Uczył się dobrze, a niezaprzeczalne celujące miał zawsze z historii i geografii, które to przedmioty były jego hobbystycznym konikiem. Badał historię pałacu w Mojej Woli i rodziny baronostwa Diergardtów i zbierał materiały do większej pracy w tym temacie.
Uwielbiał piłkę nożną i żużel – był zapalonym kibicem zespołów Sośni i Ostrowii.
Po ukończeniu technikum rozpoczął staż pracy w L-ctwie Kocina u leśniczego Michała Kubackiego i tam dostał powołanie do wojska, które odsłużył jako radiotelegrafista w Mirosławcu.
Po powrocie wrócił do zawodu i na stanowisku podleśniczego pracował u Kazimierza Wojtkowskiego w L-ctwie Kałkowskie.
W roku 1971 wziął ślub z Marią, i tu ciekawostka, choć nie krewną, to także z nazwiska panieńskiego – Dobras.
Oboje Dobrasowie dobrze się spisywali i dość szybko spłodzili syna Darka, a jakiś czas potem córkę Anię - oboje mieszkają teraz w Niemczech, a żona Maria w Mojej Woli.
Zawodowo Gerhard pracował jeszcze w L-ctwie Świeca, by w roku 1973 zatrudnić się jako Komendant Straży Leśnej w N-ctwie Antonin.
Od roku 1976 pracował także jako instruktor i nauczyciel zawodu w Ośrodku Szkolenia Pilarzy prowadzonym wówczas przez byłego już Dyrektora TL Moja Wola, Zenona Adamczewskiego. Po likwidacji Ośrodka, w Szkole Podstawowej w Sośniach, uczył dzieci języka niemieckiego, by w roku 2003 przejść na wcześniejszą emeryturę.
Niestety, po ciężkiej chorobie, dnia 01.04.2004, przedwcześnie opuścił nas, i nie staje już do raportu na naszych wrześniowych spotkaniach.
Trzeba w tym momencie zaznaczyć, że był jednym z głównych inicjatorów i organizatorów pierwszego Zjazdu Absolwentów w roku 1984.
W załączeniu do tego artykułu przedstawiam fotografie i notatki Gerhardta dotyczące Mojej Woli, przekazane nam przez jego małżonkę.
Jeżeli nie uda mi się zmieścić całości dodam je w następnym artykule.
W zasadzie materiały te powinny się znaleźć na naszej stronie internetowej w Menu Rys historyczny, ale ponieważ bezpośrednio związane są z Gerhardtem, zamieszczam je łącznie z artykułem.
Pozdrawiam wszystkich.
p.s szkoda tylko, że zapis na 4 karcie tłumaczenia Gerhardta, o dobrych rękach właściciela i pielęgnowaniu zamku, nie spełnił się - pisał mi Marek Obst, że dwa tygodnie temu był w Mojej Woli, i widział oberwany kawał muru z zamkowej wieży, walający się u jej stóp

Marek Jaszczyński.


Załączniki:
Gerhardt Dobras.JPG
Gerhardt Dobras.JPG [ 169.85 KiB | Przeglądane 114009 razy ]
Gerhardt Dobras w wojsku..JPG
Gerhardt Dobras w wojsku..JPG [ 193.59 KiB | Przeglądane 114009 razy ]
Tekst Gerhard Dobras str.1..jpg
Tekst Gerhard Dobras str.1..jpg [ 119.46 KiB | Przeglądane 114009 razy ]
Tekst Gerhardt Dobras srt.2..jpg
Tekst Gerhardt Dobras srt.2..jpg [ 126.13 KiB | Przeglądane 114009 razy ]
Tekst Gerhardt Dobras str.3..jpg
Tekst Gerhardt Dobras str.3..jpg [ 102.89 KiB | Przeglądane 114009 razy ]
Tekst z nieznanej gazety w j. niem..jpg
Tekst z nieznanej gazety w j. niem..jpg [ 227.93 KiB | Przeglądane 114009 razy ]
Tłumaczenie G.Dobras str.1..jpg
Tłumaczenie G.Dobras str.1..jpg [ 129.85 KiB | Przeglądane 114009 razy ]
Tłumaczenie G.Dobras str. 2..jpg
Tłumaczenie G.Dobras str. 2..jpg [ 149.61 KiB | Przeglądane 114009 razy ]
Tłumaczenie G.Dobras str.3..jpg
Tłumaczenie G.Dobras str.3..jpg [ 150.31 KiB | Przeglądane 114009 razy ]
Tłumaczenie G.Dobras str.4..jpg
Tłumaczenie G.Dobras str.4..jpg [ 87.2 KiB | Przeglądane 114009 razy ]
sobota, 26 marca 2011, 13:18
Zobacz profil
Administrator

Dołączył(a): piątek, 31 lipca 2009, 08:19
Posty: 52
Cytuj
[b]Drodzy, Koleżanki, Koledzy i Sympatycy![/b]

Pozwalam sobie, w nieco niekonwencjonalny sposób, przedstawić Wam naszego kolegę, Jurka Kubackiego, absolwenta naszego Technikum z roku 1973.
W tekście, za zgoda Jurka, zamieściłem urywki naszej korespondencji na przestrzeni ostatniego roku, a może półtora, z których, poza zwierzeniami autora o samym sobie, możecie bez trudu wyczytać, pomiędzy wierszami, jeszcze inne fakty z jego życiorysu, a przede wszystkim, czego nie odda żaden opis, przekonać się, jakim jest wspaniałym i wartościowym człowiekiem, TAKIM SAMYM, JAK I MY WSZYSCY, PRAWDZIWYM, Z KRWI I KOŚCI.

***
………..
Cześć Jaszczur!
Rozpocząć musimy od uaktywnienia naszych kolegów, mamy do spłacenia dług wobec Zamku, dał nam bowiem on schronienie i azyl, bogactwo wrażeń estetycznych, które w młodości kształtują charakter człowieka, będąc wartością na całe życie.
Możemy problem Zamku przedstawić na wrześniowym spotkaniu, szukać sprzymierzeńców, razem jesteśmy silni i nie wystraszymy się lwa… .
Pozdrawiam Cię serdecznie.
Dziadek.



………….
Witaj Jaszczur!
Serdecznie zapraszam do nowego tematu na naszym forum, mam nadzieję, że także wystawisz swoje prace, może jakoś rozkręcimy ten temat - nie chciałem wystawiać wyłącznie swoich prac - mojowolczycy to całość, i niech tak zostanie. Już nie wiem jak tych ludzi rozruszać?
Ciągle nas mało na naszym forum, a pamiętam, jaki był entuzjazm...

Pozdrawiam Was serdecznie.
Dziadek.



…………
Witaj Jaszczur !
Fotki które mi przesłałeś wszystkie są mego autorstwa lub mnie przedstawiają. .
CV - To dobry temat na cykl, ciekawy sam jestem dalszych losów naszych kolegów, już po skończeniu TL.
W czasie naszych spotkań opowiada się o sobie, ale później to umyka z nadmiaru tych opowieści przekazanych zdawkowo,
a przecież jest tyle do opowiedzenia...

Oczywiście fotografii posiadam wiele (kilka tysięcy), w tym fotki, kiedy to, grałem w zespole w Mojej Woli.
O sobie trudno opowiadać, nie mniej coś tam spłodzę, takie najważniejsze wydarzenia w życiu, potrzebuję jednak trochę czasu.
Swoją droga podziwiam Twoją aktywność dla sprawy, muszę Ci powiedzieć, że to się udziela - chciałbym też, aby to był przykład dla innych, którzy też mają coś do przekazania.

Pozdrawiam Was serdecznie.
Dziadek.



…………..
Witaj Jaszczur!
Mówisz i masz... Przesyłam Ci parę informacji o sobie, wybierzesz z tego, co będziesz chciał i ile będziesz chciał.
Załączam też fotki z czasów mojowolskich. Są to zdjęcia naszego zespołu, a także moje kiedy byłem jego członkiem,
załączam moją legitymację szkolną itd….
W mojej notce nie powstrzymałem się od osobistych dywagacji, ale to tak z rozpędu, coś mnie naszło, napisałem coś więcej o sobie, jak chciałeś.


WSPOMNIENIE

Urodziłem się w roku 1954 w Ostrowie Wielkopolskim.
Tutaj też, po raz pierwszy, zobaczyłem chłopców ubranych w zielone mundury Technikum Leśnego, pomyślałem wtedy, że to wspaniały i piękny zawód, i że kiedyś będzie mi dane dołączyć do leśnej braci.
Tak się stało (chyba bardzo chciałem), stałem się uczniem TL w roku 1969.
Nie chcę w tym miejscu pisać o samej szkole, o profesorach i uczniach, może zrobię to kiedyś osobno - nie sposób jednak nie powracać do wspomnień, co też czynię z radością.
Poza nauką od razu zainteresowałem się muzyką, nie miałem żadnych doświadczeń ani umiejętności, tak, że w pierwszych miesiącach jedynie kibicowałem starszym kolegom. Z czasem jednak brałem do ręki gitarę i siadałem za perkusją, w każdym razie zaowocowało to tym, że stałem się członkiem zespołu. Nie mieliśmy żadnej nazwy, nie to było bowiem istotne, liczyła się sama chęć muzykowania.
W skład zespołu wchodzili : Mirek Furman - perkusja, Jerzy Kołek - gitara basowa, Jerzy Kubacki - gitara solowa. później dołączył do nas kolega z młodszej klasy, Grzegorz Kwiatkowski - grał na gitarze akordowej. Graliśmy, na przykład; na gwiazdce dla dzieci w Sośniach, zabawie w klubie w Janisławicach, w Zespole Szkół Pedagogicznych w Ostrowie Wielkopolskim, na tzw. Półmetku, w Zespole Szkół Rolniczych w Międzyborzu czy kilkakrotnie na zabawach dochodowych w Sośniach.
Miałem jakby nadmiar zainteresowań, trudno było nieraz wybrać pomiędzy rysunkiem, pracą w harcerstwie (trzy razy byłem na akcji Frombork 1001 i jestem honorowym obywatelem tego miasta), czy muzyką.
Pamiętam, jak z pobliskiego Ostrowa przyjeżdżali na plenery do nas artyści.
Pałac i park zawsze inspirowały wrażliwe dusze, nie można było nie zauważyć i przejść obojętnie obok ich piękna - wtedy jednak dla mnie liczyła się tylko muzyka.
Po skończeniu szkoły rozpocząłem pracę w Wielkopolskich Zakładach Przemysłu Sklejek w Ostrowie Wielkopolskim, w międzyczasie byłem w wojsku (gdzie też grałem w zespole), a później z tego rozpędu się ożeniłem - mam dwóch synów i wnuczkę. Ponieważ mieliśmy kłopoty mieszkaniowe, wyprowadziliśmy się do Lubonia k. Poznania - jest to właściwie sypialnia Poznania. Pierwsze kroki po przeprowadzce skierowałem do Puszczykowa, gdzie mieściła się Dyrekcja Wielkopolskiego Parku Narodowego, wtedy jednak nie znalazłem tam pracy, po prostu nie było wolnych etatów.
Wracając z Puszczykowa zobaczyłem w oknie autobusu wieże kominów jakiejś fabryki, no i postanowiłem wysiąść. Były to Poznańskie Zakłady Nawozów Fosforowych, zatrudniłem się tam w laboratorium ochrony środowiska (zawsze blisko natury). Pracowałem tam kilka lat, później jeszcze były jakieś inne firmy, utrata zdrowia i wyjazd do Stanów Zjednoczonych, gdzie mieszkałem i pracowałem w stolicy bluesa - Chicago. Przez rok mogłem do woli nasłuchać się tej pięknej muzyki, nie tylko na koncertach, ale także, i przede wszystkim na ulicach tego miasta. Po powrocie do kraju, nowa praca, może z uwagi na znajomość angielskiego - przez 15 lat byłem dyrektorem biura regionalnego firmy ochrony osób i mienia. Była to bardzo odpowiedzialna, nie zawsze doceniana praca, ciągły stres i, do tego, dowództwo w Warszawie pozostawiało mnie samemu sobie zgodnie z zasadą, że: „sukces ma wielu ojców, klęska jest sierotą” :).
Wtedy, jakby odreagowując, wróciłem do muzyki - stałem się członkiem Poznańskiego Chóru Kameralnego pod batutą prof. Stanisława Kulczyńskiego, rektora Poznańskiej Akademii Muzycznej. To były fajne lata, wyjazdy zagraniczne, prawie cała Europa, muzyka od Mozarta do Gershwina, poznałem ciekawych ludzi, ogarniętych całkowicie pasją śpiewania. Kiedyś ktoś zapytał mojego kolegę barytona; - …po co ty chodzisz na te próby chóru, co wy tam robicie?... - kolega odpowiedział mu, że; - …popijamy winko i imprezujemy !?... - No, a kiedy śpiewacie zapytał tamten ?... - …Jak wracamy… - odpowiedział kolega...
W roku 2005 rozwiązałem umowę o pracę z w/w warszawską firmą i praktycznie z dnia na dzień złożyłem papiery w Wielkopolskim Parku Narodowym (pomyślcie!, po 30 latach po raz drugi) - tym razem jednak skutecznie. Stałem się najpierw strażnikiem, a później komendantem straży Parku - marzenia lubią się spełniać... Tego kroku nigdy nie żałowałem. Mimo, że zarabiam zdecydowanie mniej niż poprzednio, spełniłem jednak swoje marzenia i zacząłem pracować w swoim zawodzie.
Ponieważ dzieci już podrosły (teraz to już dwumetrowe chłopy) mogłem się wreszcie zająć swoją drugą pasją - fotografią i malarstwem.
Miałem kilka wystaw indywidualnych malarstwa, wystawiałem swoje rysunki i grafiki na wystawie z okazji 50 - lecia Wielkopolskiego Parku Narodowego, liczne moje prace są rozrzucone po świecie.
Mieszkam praktycznie w otulinie Wielkopolskiego Parku Narodowego, z którym to związałem swoje losy, chyba już do końca, nie chcę tu prezentować jego walorów, sami przyjedźcie i zobaczcie. Nasza rodzima przyroda jest najpiękniejsza, dla mnie osobiście, spadający kaskadą strumień Młyńskiej Wody jest ciekawszy niż ogrom wodospadu Niagara, który mnie nie zachwycił - małe jest piękne, piękne bo nasze...

Mam nadzieję, że znajdziemy siłę, aby chronić nasze lasy przed widmem prywatyzacji, która w dalszej perspektywie je zniszczy.
Tej determinacji potrzeba nam będzie także w zabiegach o przywrócenie Zamku w Mojej Woli do dawnej świetności, nasza zdecydowana postawa może zapobiec jego dalszej dewastacji, niech ludzie odpowiedzialni za ten stan rzeczy poniosą odpowiedzialność ( musimy tą sprawę nagłośnić!).
Cieszę się, że dzięki twórcom naszego portalu, a szczególnie Jaszczurowi, możemy trochę o sobie powiedzieć, bowiem każdy ma swoją opowieść...
Zdaję sobie sprawę, że wraz z nami kończy się historia Technikum w Mojej Woli – miejscu, gdzie los w sobie tylko znany sposób, połączył ludzi wrażliwych na piękno, ludzi z pasją.
Moja wnuczka Martyna pięknie rysuje, jest radością moich oczu.
Ciągle jeszcze szumią korony drzew, które posadziłem, gra w nich odwieczna muzyka natury, moje obrazy, być może, cieszą czyjeś oczy – może, więc:
... Non omnis moria ...

Jerzy Kubacki „Dziadek1973”

………..
Witaj Jaszczur!
Czasami mam wrażenie, że z całej szkoły jest nas tylko kilku (właściwie trzech, włączywszy Twoją szanowną małżonkę). Z drugiej strony nie można mieć pretensji o to, że ludzie nie są aktywni, to ich wybór. Pewnie też kilku z nich by chciało, ale nie mają możliwości, jednak sercem są z nami, a świadczy o tym fakt, że przyjeżdżają na nasze spotkanie, gdzieś w podświadomości tkwi u nich potrzeba powrotu do młodych lat i przyjaźni z tamtych dni.
Wiem, że jesteś w rozterce, nie chciałbyś, aby Twoje działania były źle zrozumiane, ale ludzie, szczególnie Ci co nic nie robią, nie maja prawa głosu. W końcu jesteś moderatorem i do Ciebie należą pewne decyzje, a będą one z pewnością trafne, wszystkich się nie zadowoli, a błędów nie popełnia tylko ten, co nie robi nic...
Forum – to dobry pomysł, choć aktywnych jest zaledwie kilka osób.
Kto naprawdę będzie chciał opowiedzieć o swoim życiu, zrobi to, przedstawi swoje osiągnięcia artystyczne – powtarzam - to jest wolny wybór, wolnych ludzi. Jeżeli ktoś będzie miał pretensję, o prywatę, to moim zdaniem jest okazja, aby nareszcie stali się aktywni - krytykować jest najłatwiej... Jeżeli się to komuś nie podoba niech nie wchodzi na forum, ma tyle innych tematów do wyboru...
Zastanawiam się czy podzielasz moje zdanie, wiem, że masz pewne wątpliwości, ale to normalne kiedy ma się entuzjazm...
Jeżeli ktoś przesyła Ci spisaną swoją historię jest to jednoznaczne z tym, że chce, aby ją opublikować, przecież nie jest to korespondencja prywatna, ale związana z naszą mojowolską sprawą, gdyby jednak nie chciał niech to wyraźnie zastrzeże, ja wyrażam zgodę.
Pozdrawiam Was serdecznie.
Dziadek




..........
Witajcie !

Pięknie tam u Was, dokładnie zlokalizowałem i przyglądnąłem się Przedpieklu, fajnie, pewnie mieszkają tam szczęśliwi ludzie, a obok nich zwierzęta.
Zawsze chciałem mieszkać z dala od ludzi, wtedy dopiero można poczuć prawdziwą wolność i radość życia, człowiek dopiero w pewnym wieku zaczyna to doceniać. Dlatego też dziękuję za życzenia z okazji Dnia Dziadka.
Ja u siebie mam namiastkę dzikości, wprawdzie jest to park narodowy, ale lokalizacja odbiera mu pewne cechy reliktowej dzikości.
Wszystkiemu winna bezpośrednia bliskość takiego dużego miasta jakim jest Poznań, właściwie za kilkanaście lat można będzie powiedzieć, że to park podmiejski. Dzisiaj różnego rodzaju szumowiny przyjeżdżają w Parku załatwiać swoje interesy, miejscowi zrzucają nielegalnie śmieci, myśliwi dobijają resztkę wolnych istnień - ot taka sobie eksterminacja lokalna.
Widzę to na co dzień, próbuję walczyć, odwlec trochę ten wyrok, ale jest bardzo trudno, trudno nie być wyśmianym, nazwanym nawiedzonym, wieczne życie w konflikcie, czasami myślę, że to oni mają rację.
W parkach Narodowych również szykują się zmiany, raczej niekorzystne np. redukcja etatów, obcięcie funduszy itd. …nie wiem o co tu chodzi ?
Jestem już starym człowiekiem i dla mnie drogi są proste, dlaczego politycy ochroną przyrody wycierają sobie mordy? ...co tu zresztą dużo mówić, kiedy sam prezydent strzela do zwierząt, bo to jego hobby.
Wiem, że świata nie zmienię, naiwny bym był, może też człowiek na starość staje się sentymentalny ?...

Jeszcze chciałbym powtórzyć, że bardzo podobają mi się Wasze obrazy, malowane przez szczęśliwych ludzi, z pewnością możesz dodać ramki wirtualne, jeśli nie sprawiło by Ci to kłopotu możesz je dodać także moim obrazom, bo nie wszystkie mają, a świetnie to zrobiłeś z moją zimową fotografią zamku.
Zastanawiam się czy jeszcze przesyłać fotki moich obrazów, myślę jednak, że tak, zawsze ktoś znajdzie coś dla siebie.
Czytałem Twój post dotyczący aktywności mojowolczyków na forum, nic dodać, nic ująć, aktywność większości kończy się na deklaracjach, wychodzi na to, że zostało nas paru… ?
Pozdrawiam Was serdecznie i Do napisania :).
Dziadek



--------------------
Witaj Marku !
Odczytałem Twój bardzo ciekawy życiorys, niestety nie mogę odczytać wierszy Wandy, nie mam Publischera (może uda mi się ściągnąć, choć nigdy tego nie robiłem). Wracając do Twojego życiorysu to fascynująca lektura, przyznaję że masz ciekawe życie, przeszedłeś wiele kolei losu, jest w Tobie wielki zapał i miłość do życia. Szczerze mówisz o wszystkim, wierny jesteś swojej prawdzie, zadziwiasz wieloma pasjami, a epizodami z Twojego życia można by obdzielić kilka życiorysów.
Mi zawsze brakowało determinacji, choć może trzeba było być bardziej konsekwentnym w realizacji swoich marzeń. Podobnie jednak, jak u Ciebie tych zainteresowań miałem zbyt dużo, ponad moje siły. U nas mówi się że; …nie można siedzieć jedną dupą na pięciu weselach..., mam takie wrażenie, że siedziałem, chyba trzeba by robić jedno, a dobrze. W swoim życiorysie pominąłem kilka kwestii, wydawały mi się nie aż tak istotne, albo nie ważne dla przeciętnego czytelnika. Kogo może interesować ruch hippis (nasz polski), moja fascynacja religiami wschodu, moim przyjacielskimi kontaktami z bahtami Krishny?, czy miłość do bluesa, której jestem wierny do dzisiaj.
W środowisku uchodziłem zwykle jako żartowniś, nigdy nie miałem większych wrogów, choć… . W tej kwestii myślę, że mnie zrozumiesz, sam pracowałeś w ochronie i pewnie też różnie bywało. Z pracy w ochronie zrezygnowałem, bo moje szefostwo w sposób perfidny wykorzystywało ludzi, z ludzi kpili sobie, a ja nie nadawałem się do tego, nie umiem być aż taką świnią... .
Podoba mi się Twój stosunek do myśliwych, gdyż pokrywa się z moim. Teraz, niestety, muszę się biernie przyglądać, jak w Parku dokonuje się rzezi ostatnich wolnych zwierząt pod płaszczykiem tzw. odstrzałów redukcyjnych!, pewnie, że mi się to nie podoba, ale na starość nie chce mi się już walczyć, zamykam się w chatce (też mam małą 7x5 i pięterko) i maluję albo słucham muzyki.
Nie mam telewizora i nie odczuwam jego braku.
Mam także mieszkanie służbowe, w którym mieszka moja mama, którą sprowadziłem z Ostrowa 2 lata temu, (po śmierci ojca), a ja sobie zazwyczaj pomieszkuję w całorocznym domku letniskowym, który postawiłem za dobrych czasów, i nie jest mi źle, zwłaszcza, że mieszkam w otulinie Wielkopolskiego Parku.
Powiem szczerze, że dopiero teraz mogę jakoś normalnie funkcjonować, życie się jakoś ułożyło i mam czas na swoje pasje. W młodości także zaczytywałem się Nienackim, i wcale mnie nie interesuje, co się o nim teraz mówi. W Parkach jednak sytuacja jest niepewna, ciągle jakieś zmiany, a każda na gorsze, nie mam żadnej pewności, że to jest moja dożywotnia praca... . Podoba mi się Twoje malarstwo, także wiersze, wszystko to określa człowieka, mówi o nim więcej niż życiorys. Oczywiście, że chciałbym posłuchać piosenek granych przez Irka Kamińskiego, prześlę Ci adres do korespondencji. Aha!, jeszcze jedno, z Tobą do klasy chodziła Koziarska Krystyna, to jest moja dalsza rodzina, ze strony ojczyma, obecnie nie mam z nią kontaktu, widzimy się raczej na pogrzebach bliskich, których ciągle ubywa.
Pozdrawiam Cię serdecznie, także Wandę i proszę o podpowiedź, jak odczytać jej wiersze.
Dziadek



……………..
Witaj Jaszczur !
Mam laptopa, system operacyjny Vista oraz podprogram Open Office.org3.0 - tyle wiem ... . Z góry dziękuje za płytę Irka i muzykę Kitaro oraz wiersze Wandy i obrazy jej stryja. Nie potrafię wyrazić smutku i żalu z powodu tych nie powetowanych strat jakie poczynił pożar, wiersze, ogromny dorobek malarski stryja Wandy... . Powiem tak, ja też maluję i niektóre obrazy traktuję, jak osoby najbliższe, trudno mi jest sprzedać, a co dopiero kiedy spłoną. Nawet w tej tragedii nie chcę się dopatrywać symboliki żadnej, to ginie bezpowrotnie kawałek duszy człowieczej. Pocieszające w tym wszystkim jest to, że Wanda i jej stryj ciągle jeszcze tworzą…
Nasze życiorysy - podajemy fakty w nastroju chwili, dopiero później przypominamy sobie, że pewne epizody z naszego życia miały jakieś szczególne znaczenie, generalnie jest to sprawą indywidualną. Przyznaję jednak, że jesteś mocnym człowiekiem, nie zrażasz się i robisz swoje. Choć może i u mnie jest podobnie, to czasami brak mi determinacji i wolę odpuścić, nie chcę się mocować z życiem, przecież i tak mnie pokona czas. Jak mówią; …czas jest dobrym nauczycielem, tylko dlaczego zabija swoich uczniów... . Wiem ,wiem, trzeba żyć dalej i walczyć, nikt nam przecież nie powiedział, że będzie łatwo.
Powiem szczerze, choć to dopiero koniec stycznia, tęsknię za Moją Wolą i chyba, choć pod warunkiem, że mi nic nie przeszkodzi pojadę tam w maju, pisze się też Stasiu Sikorski i może jeszcze ktoś. Chcę, żebyś wiedział, że w pewnych sprawach możesz zawsze na mnie liczyć, chętnie pomogę, mam na myśli bazę danych jaką dysponuje Bogdan Golczak, Ania, jego zona chodziła ze mną do jednej lasy. Odwiedzam ich czasami w Ośrodku na Wartą. Fakt nie udzielają się na stronie, ale także nie udzielali się na NK, choć już wtedy mogli. Ja tego nie oceniam, ale zawsze mieli pretensje, że na zjazdy jeździ tak mało ludzi. Myślę, że jest to wolny wybór, jedni mogą być obecni na zjazdach inni wirtualnie - tych drugich, jak wiesz, też nie jest dużo... .
Pozdrawiam Was serdecznie i życzę rychłej wiosny... .
Dziadek


………………..
Witaj Jaszczur !
Bardzo serdeczne dzięki za przesłanie mi płytki, z pewnością sprawi mi wiele radości, dzięki za zaangażowanie się w tej sprawie, wiem, że masz wiele innych ważniejszych spraw. Strona internetowa Gminy Sośnie jest tendencyjna, prezentuje jedyny, słuszny kierunek opcji rządzącej, nie liczę zbytnio na jakakolwiek pomoc z ich strony w naszej sprawie. Ci ludzie noszą garnitury i reprezentują tylko swoje interesy, ślinią się gładkimi słowami dla potrzeb elektoratu, nie możemy im ufać.
Tłumaczę sobie jakoś tych mojowolczyków, którzy przyjeżdżają we wrześniu, i tak są lepsi od tych, którzy w ogóle nie mają takiej potrzeby, może to my jesteśmy nadwrażliwi, nie można chyba ludzi uszczęśliwiać jeśli tego nie chcą... . Może niepotrzebnie żyjemy przeszłością, takie wyobcowane zamierzchłe byty, dzisiaj liczą się silne łokcie, nie ma miejsca na ckliwy sentymentalizm, liczy się kasa.
Swoją drogą trudno będzie znaleźć dla Ciebie zmiennika, nikt się jakoś nie angażuje, może z czasem, kto wie ? W każdym razie jeśli nie nastąpi Armagedon, to ja w maju raczej będę, razem ze Stachem, także życzliwym dla naszej sprawy.
Dziadek







………………………….
Witaj Marek !
Ostatnio nie mam weny, ale kładę to na karb mrozów, które już na szczęście odpuszczają. Malowanie idzie mi bardzo powoli i nic tu nie pomoże slogan, że ...pośpiech jest wskazany przy łapaniu much..., po prostu jestem leniwy, i nic tego nie zmieni. Tej zimy namalowałem tylko parę obrazów. Zawiniła też ...gitara!!!. Od kilku miesięcy jestem
szczęśliwym posiadaczem gitary elektrycznej marki Washburn i zaraz się w niej zakochałem, i teraz zabiera mi dużą część wolnego czasu. W TL grałem także w zespole, w wojsku także, potem odpuściłem i teraz na starość gram znowu Hendrixa, Zeppellinów, i mojego ulubionego bluesa.
Tak, czytałem Twój mojowolski szkic, ciekawy, oparty na faktach, i nawet wodzy fantazji nie rozpuszczałeś zbytnio. Czyta się dobrze, ale myślę, że
najbardziej zainteresowani to będziemy my, absolwenci - oby nie było tak, jak z aktywnością na naszych stronach internetowych :)
Ja wiem jednak, że poświęciłeś dużo pracy, i jak dla mnie to - ciekawe. W tym kontekście ciekawie jawi się Twój nowy projekt, ale o nim wypowiem się jak przeczytam „Aspekty edukacji mojowolczyka...”, po tych dziesiątkach minionych lat, z perspektywy ludzi, którzy mają już za sobą większość życia, może to być ciekawa reminiscencja.
Młodość jest radosna, bezkompromisowa, spontaniczna (taką wolę)..., my starsi mamy skłonności do filozofowania i takich drętwych moralizatorskich gadek :)

W marcu wystawiam trzy obrazy, wystawa o kobietach, pewnie w związku z komunistycznym Świętem Kobiet..., cieszy mnie to ponieważ bierze w niej udział wiele znanych osób w środowiskach artystycznych, nie tylko malarzy, ale i rzeźbiarzy, i fotografików (tak sobie myślę, że dobrze, że mam w zapasie kilka obrazów).
Cieszę się, że mrozy już odpuściły, przychodzi kolejna wiosna, kolejna
nadzieja, że coś się zmieni na lepsze ?
Zmarł mój ukochany profesor - Stanisław Kulczyński, świat się kurczy, odchodzą Ci, których kiedyś podziwialiśmy, nasi przyjaciele... . Profesor był wielkim autorytetem muzycznym, śpiewałem w jego chórze siedem lat, wypiliśmy nie jedną wódkę..., chyba o to chodzi, że trzeba maksymalnie wykorzystać pozostały czas, nie ma żadnej wątpliwości..., drugi raz nie otrzymamy zaproszenia na ten bal zwany życiem :), jak śpiewa pewna szansonistka :).
Przesyłam Ci fotkę mojej gitary, gram z synem, on jest basistą.
Pozdrawiam serdecznie.
Dziadek


…………………………..
Witaj Marku!
Mam nadzieję, że samochód spisze się i dojedziesz do Mojej Woli bez problemów, pogoda będzie dobra, chociaż teraz u mnie pada. Wczoraj nawet była burza i grad, ale prognozy mówią, że będzie dobrze. Nasza ekipa już podczas majowego spotkania zarezerwowała sobie pokój u Pani Geni, teraz wybieramy się ze spokojem. Ja zamierzam już przyjechać w piątek po południu, pojedzie jeszcze ze mną może Miłosz (kolega z naszej klasy). Tak, byłem w Wysokich Tatrach na Słowacji z moimi synami - przeżycia wspaniałe - gorzej z kondycją, ale dałem radę, spoko, nie chciałem też dać plamy przed chłopakami - tak dzikich terenów dawno nie widziałem, a co najważniejsze - pozbawione turystów ... .
Jeśli chodzi o wykorzystanie mojego zdjęcia to nie ma sprawy, jestem Ci właściwie wdzięczny , bo to sympatyczne.
Do zobaczenia w Mojej Woli !!! - to zaledwie za parę dni. Przesyłam Ci fotkę z Tatr z chłopakami, no i Naszą Wolkę.
Pozdrawiam serdecznie.
Dziadek




……………………….
Witaj Marku !
Jak zapewne zauważyłeś jestem mniej obecny na forum, tak się złożyło, a scenariusz napisało życie. Mam chorą mamę, już trzeci raz w tym roku moja mama była w szpitalu, sprawy krążeniowe. Trudno mi, więc, robić cokolwiek innego, jak dbać o nią. Nie mam rodzeństwa, ani nikogo, kto by mnie w tym wyręczył, dlatego muszę sobie dać sam radę, i to jest główna przyczyna mojego milczenia.
Jeśli chodzi o informacje o wrześniowym spotkaniu to najistotniejsza informację już umieściłeś, wiadomość o tym, że spotkanie odbędzie się, nie w pierwszy, ale w drugi weekend września.
Poza tym, …jak zawsze, przyjadą ci, którzy będą chcieli, tak samo z noclegami, kto jest zdecydowany już zamówił pokój u Kierownika Stanicy. Podaję adres, który Ty i tak przedstawiłeś wcześniej - Kierownik Stanicy Biały Daniel w Mojej Woli Genowefa Brzezicka 63-435 Sośnie tel.62/7391717. Pokój 4 os. kosztuje 64.80 zł. Aby teraz zamówić pokój należ wpłacić zaliczkę, połowę. Wyżywienie także trzeba zamówić na dwa tygodnie przed przyjazdem i, jak informuje Pni Kierownik, również należy wpłacić zaliczkę. To są wszystkie konkrety. Jeśli chodzi o udział absolwentów, to i tak przyjadą ci którzy są zawsze, którzy są z własnej woli w temacie. Nie musimy gorąco apelować o większe zainteresowanie, masz pewne doświadczenie z prowadzenia naszych stron internetowych i wiesz, jak to jest... . Maciej od majowego spotkania w MW nie odzywał się do mnie wcale, tym bardziej nie wiem nic o żadnym programie. Jak wszystko będzie dobrze to na wrześniowe spotkanie przyjadę w piątek 9.09 i już od piątku mogę być pomocny we wszelkich działaniach, wraz z kolegami z naszego rocznika znanym Ci Staszkiem Sikorskim, Miłoszem Kawałą i Tadziem Szymańskim.
Jeśli chodzi o wakacje to tym razem mam ciche plany wyjazdu z synami w Tatry Słowackie, ale zależy to od zdrowia mamy.
W czerwcu brałem udział w wystawie malarzy amatorów z mojego regionu - tyle z nowości.
Pozdrawiam serdecznie.
Dziadek




…………………….

Witaj Marku !
Kliknąłem i doceniłem… !!!. Jest wiele prawdy w tym co piszesz, musiałeś być zdeterminowany, by wyrzucić to wszystko z siebie. Taka postawa jest już dzisiaj niemodna, ludzie nie lubią, jak im się wygarnia prawdę. Właściciele obiektu aroganccy i butni, mają nas w nosie, w nosie mają także kary, jakie im grożą(Ustawa o ochronie zabytków i opiece nad zabytkami). Władze gminy palą głupa!!!, tak im jest wygodniej, nie widzą, nie słyszą, są tacy, jak ich mocodawcy z Warszawy. A my ? Don Kichoci? – kogo, oprócz garstki sentymentalistów, obchodzi dzisiaj ruina pałacu, działania społeczne nie poparte dużymi kwotami są nieefektywne. Zwykle kończy się zapał, zgaszony indolencją władz, mijają lata, a takich jak my wykańcza biologia. Czy oznacza to jednak, że mamy się poddać ? - NIE !!! - zdradzilibyśmy wtedy nasze młodzieńcze ideały (kto dzisiaj wie, co to słowo znaczy?). Skoro są na tym świecie ludzie, których nic nie rusza to my będziemy jako ich przeciwwaga, zgodnie ze swoim sumieniem, powoli róbmy swoje, i co z tego, że nikt tego nie doceni, lub że wywołamy ironiczne uśmieszki... . Mam jednak cichą nadzieję, że wielu myśli tak, jak my. To tak, jak z przyjazdami do Mojej Woli, albo z aktywnością na naszych internetowych stronach -zawsze aktywna jest grupa ludzi, którzy podobnie myślą i czują i nie pytają się - za ile? Dzisiaj każdy ma wybór, i tylko szczere działanie się liczy.
Bardzo poruszyły mnie Twoje słowa w tym artykule, dotykają istoty sprawy, i chciałbym, aby było wśród nas wielu, którzy się z nami identyfikują, rozwiewa jednak mój optymizm fakt, że jeżeli umiemy liczyć - liczmy na siebie :).
Pozdrawiam Cię serdecznie.
Dziadek

PS. …a brzoza na wieży sobie rośnie,
z jej wierzchołka będzie kiedyś widać Sośnie,
a w tych Sośniach piękny gmach gminy , elewacja lśni nowa,
to tam właśnie produkuje się - PUSTE SŁOWA...



***

I to by było na tyle, i na dzisiaj, o „Dziadku1973”, Jurku Kubackim, moim szkolnym koledze z mojowolskich lasów i mojowolskiej szkoły życia.
Kto chciałby jeszcze bliżej poznać zainteresowania i sztukę malarską oraz fotografikę Jurka bez problemu znajdzie, zarówno jego teksty, jak i fotografie jego obrazów, na naszym Forum w temacie „Twórczość artystyczna mojowolczyków”, pod linkiem tworczo-artystyczna-mojowolczykow-t7.html , natomiast stronę z setkami jego wspaniałych fotografii odnajdziecie pod adresem http://www.photoblog.pl/youkajot/82350686



***

A teraz, aby nie być posądzonym o wyłączne rozpisywanie się o innych, pozwalam sobie załączyć tekst, jaki kiedyś „o sobie” napisałem do „Dziadka”, aby można było, ad hoc, porównać losy dwójki mojowolczyków, jakże zbieżne ze sobą i to, w wielu aspektach.
Jestem przekonany, że wielu kolegów mogłoby się podpisać pod tymi dwoma skróconymi życiorysami, do czego zachęcam.


Witaj DZIADKU!
Niech już zostanie oficjalnie to Twoje pseudo w naszej korespondencji, choć wiem przecież, że na imię masz Jerzy – chyba, że masz inne zdanie w tej kwestii.
Piszę w Wordzie osobnym plikiem, bo muszę rozłożyć, to co chcę napisać, na raty z uwagi na czas, jaki planuję temu poświęcić. Mam zbyt wiele obowiązków, by jednorazowo przesiedzieć przy kompie więcej niż pół godzinki i zapewne to, co bym napisał na Forum czy w poczcie, zostało by utracone.
Wracając do tematu.
Chciałbym Ci napisać, że bardzo mi miło z Tobą współpracować przy redagowaniu Forum oraz aktywizacji naszych kolegów. Mam nadzieję, że wspólnymi siłami uda nam się osiągnąć zamierzone efekty.
Podzieliłeś się ze mną historią swojego życia i wyraziłeś zgodę na jej opublikowanie, by i inni koledzy mogli rozpoznać Cię i poznać bliżej, i po to by dać przykład innym, bo kto jeśli nie my sami, opublikuje nasze życiorysy dla pamięci naszych dzieci, następców i historii.
Postanowiłem jednak poczekać jeszcze trochę z uruchomieniem tego tematu – jak będę miał więcej materiałów od innych kolegów to wtedy jest nadzieja, że po publikacji kilku „życiorysów” temat nie umrze naturalną śmiercią zapomnienia, a zachęceni ilością i inni nasi koledzy włączą się do niego. Taką przynajmniej przewiduję perspektywę, ale jak będzie to czas pokaże.
Na swój temat napisałem już wiele setek stronic, ale nie publicznie tylko, w korespondencji z moją internetową terapeutką, i nie nadaje się to do publikacji, chyba, że popełnię kiedyś, wzorem mojego idola Zbyszka Nienackiego [autora Raz w roku w Skiroławkach, Wielkiego lasu, Mężczyzny czterdziestoletniego i cyklicznych książek o Panu Samochodziku, także super trylogii Dago Judex], jakąś książkę.
Moje losy, począwszy od wczesnego dzieciństwa, pełne były różnorodnych i wielorakich ścieżek życia. Często wydaje mi się, że udało mi się, i udaje nadal, wędrować nie po ścieżkach czy drodze, ale po autostradzie z kilkoma pasami ruchu, w przód i w tył, z przerwami na zjazdy i obwodnice.
To ciekawość życia i ciągły niedosyt po spełnieniu czy dojściu do jakiegoś wcześniej obranego celu.
Ciągle chcę poznawać „Nowe” i doświadczać, zawsze mam plany i jestem pełen optymizmu, moje marzenia i oczekiwania rozszerzają się w czasie, lubię zmiany i poznawanie świata, ludzi, samego siebie. Czasami wydaje mi się, że nie jestem jedną osobą ale kilkoma naraz.
I bardzo mi się taki sposób na życie podoba – może innym nie, ale mnie tak.
Jeszcze przed technikum zaliczyłem cztery podstawówki; nr nr 36, 153, 92 i 55 w Łodzi. Moja mama była nauczycielką i przedszkolanką, ojciec tzw. inteligencja pracująca. Oboje po partyzantce niezbyt zbieżnej z ideologią wczesnego polskiego socjal-komunizmu.
Rodzina z trójką dzieci, ja pierworodny – 5,5 kg przy porodzie.

W wieku lat 13-stu , z własnego wyboru, rozpocząłem naukę w Technikum Leśnym – dwa lata w Miliczu, trzy w Mojej Woli. Przez te lata szkoły średniej byłem mocno związany z kolegami i nauczycielami, ale lubiłem chodzić własnymi drogami – owocowało to tzw. niepełną integracją ze środowiskiem.
Zawsze byłem nieco inny, a przede wszystkim niezależny i wolny od autorytetów, trójka ze sprawowania i kilka „wypadek” z internatu to był standard. Oceny miałem jednak grubo ponad przeciętną, bo uczyć się i poznawać nowe, a nawet więcej niż przewidywał szkolny program, lubiłem. Bardzo dużo czytałem i z cierpliwością mnicha z Tybetu, wysłuchiwałem zwierzeń i opinii, poglądów i dywagacji innych starszych i młodszych ludzi, chłonąłem wiedzę i ulepszałem sposoby jej zdobywania i utrwalania. Zawsze miałem swoje zdanie w konkretnym temacie i broniłem swoich poglądów na bazie rzeczowej dyskusji. a nie „gadulstwa”.
Profesor Staw nauczyła mnie, że dyskusja polega na przedstawieniu własnych argumentów i wysłuchaniu adwersarza, a nie na zmianie zdania czy poglądu. Nie wszystkim to się podobało – tak jest zresztą i dzisiaj. Ludzie mają różne priorytety, ja mam jeden główny – własne przekonanie o słuszności i racjach bez względu na opinie innych, choć często biorę je pod uwagę. Psycholog powiedziałby „borderline – trudna osobowość”, ja mówię: wielorakość zainteresowań, wiedza, doświadczenie życiowe, własne racje, przekonanie, stanowczość, niecierpliwość, brak kompromisów, poczucie własnej wartości, odrobina egocentryzmu i siła charakteru.
Mówi się, że wartość człowieka ocenia się liczbą i wartością jego przyjaciół – nie do końca się z tym zgadzam, ale sporo racji miał ten , kto to wymyślił.
Po maturze mogłem doliczyć się trójki; Jaśko Zysnarski, moja mama i profesor Ela Staw.
To i tak bardzo wiele, jak na tak młodego człowieka, dopiero startującego w dorosłe, samodzielne i odpowiedzialne życie. Panie niestety już odeszły do lepszego świata, ale wspominam je często, z Jaśkiem przyjażnimy się do dzisiaj.
Mam teraz znacznie więcej przyjaciół przez duże P, ale przecież przez lata człowiek zdobywa ich, lub traci.
Szkoła kierowała mnie, z uwagi na wyniki łączne, na studia leśne w SGGW w Warszawie, ale ja nie chciałem. Odmówiłem, argumentując, że moja indywidualna wiedza zawodowa pokrywa się, a może nawet przewyższa leśną wiedzę akademicką, i była by to tylko strata czasu, jak wojsko, od którego udało mi się wymigać podstępem oraz wieloletnią i szeroko pojętą działalnością w obronie cywilnej.
Złożyłem papiery na Uniwersytet, na filologię polską, gdzie zamierzałem nauczyć się przede wszystkim, jak wyrażać siebie w sztuce pisania, ale nie wyszło – nie przyjęli mnie z braku punktów za pochodzenie.
Postanowiłem przeczekać i zdawać za rok – autostopem pojechałem z Łodzi do Torunia –
i z dnia na dzień znalazłem się w maleńkim pokoiku leśniczówki zagubionej w lasach włocławskich, jako stażysta.
Leśniczy miał dwie dorosłe [i dojrzałe] córeczki – czarnulkę i blondi – oraz dwóch nieco młodszych ode mnie synów. Gospodyni hodowała kaczki i gęsi – czerniny na śliwkach objadłem się tam na całe życie, ale do dzisiaj ją lubię, domowy smalec, domowy chlebuś, dziczyzna, owoce i przetwory, wiejskie zabawy, ryby, konie, randki, no i ciężka praca, to była codzienność.
Marzyłem o samodzielności i własnej leśniczówce, o dziewczynie, która czeka na mnie w maleńkim domku na srebrnej uliczce w Kaliszu i zechce dzielić ze mną los leśnych ludzi, o pracy, studiach, pisaniu, spełnieniu skrytych marzeń.
Na piątkę zdałem stażowy egzamin, awansowano mnie na podleśniczego po [„po.” tzn. pełniący obowiązki leśniczego, czyli robota za dwóch na tej mniejszej pensji ], czasowo mieszkałem w nadleśnictwie, bo dopiero szykowano moją pierwszą leśniczówkę.
Dostałem bezzwrotnie 6 pensji [około 7000 zł] na zagospodarowanie. Kupiłem konia, dwa wilko-wyżły, starą dubeltówkę, narty biegówki, motocykl i glazurowane lakierki na podwyższonym obcasie - do tańca. Meble zrobiłem sobie sam z sosnowych i brzozowych desek – chyba nie gorsze od tych robionych obok w fabryce we Włocławku, ale za to bardziej oryginalne i dostosowane do moich potrzeb.
Leśniczówka miała być przejściowa – docelowo wynalazłem sobie piękny stary dom na brzegu jeziora w brodnickich lasach pełnych jarów, wąwozów, górek, potoków, maleńkich leśnych jeziorek, cudnych buków i dębów. W domu mieszkał samotnie leśniczy odchodzący na emeryturę i miał tam zostać, jako mój mentor i przyjaciel. Marzyłem sobie, jak to będzie fajnie mieć „dziadka” i kumpla jednocześnie, jak moja ukochana będzie zawieszać nowe firanki i śpiewać w ogrodzie, tańczyć po rosie i przypalać naleśniki, jak będę rano siodłał konia, pilnował „swojego” lasu i dbał o niego, rodzinę, przyjaciół, zwierzaki, jak wieczorami będę pisał, czytał, uczył się i rozmyślał nad sposobami polepszenia naszego losu.
Niestety, za dużo szczęścia na raz – a los takich szczęśliwców nie lubi.
Na wymarzoną leśniczówkę skierowano jakiegoś pociotka szefa kadr, „dziadek” zmarł, dziewczyna mnie zdradziła.
W nie moim lesie wybuchł pożar, napatoczyłem się, zorganizowałem i skutecznie prowadziłem akcję gaśniczą - dałem w zęby niekompetentnemu dowódcy wozu bojowego straży i o mało nie poszedłem „pod celę”.
Cyganie zarąbali mi siekierami podleśniczego, psy otruli złodzieje drzew, od roboty i stresów schudłem znacznie poniżej normy, polubiłem samogonkę.
W rodzinnym domu w mieście rodzice przeżywali poważny małżeński kryzys.
Wykorzystałem, więc, tę pierwszą nadarzającą się okazję, by uciec z tego lasu, który mnie odrzucał, nie byłem jeszcze wtedy tak twardy i zahartowany w bojach, jak dzisiaj.
Wróciłem do Łodzi i zatrudniłem się w branży dziewiarskiej, a głównie w ZMS i Partii. Poszło, jak po maśle – coraz to nowe awanse, kasa, mieszkanie, profity i koneksje, pierwsze małżeństwo, syn, studia, wreszcie dyrektorski stołek , ponad 100-metrowe mieszkanie i talon na samochód. Były i problemy, rodzinne i zawodowe, ale dawałem sobie z nimi radę.
Często powtarzałem za Raymondem Chandlerem, że kłopoty to moja specjalność.
Rok 1980 zmienił wszystko. Nie chciałem iść ręka w rękę z komuną i tańczyć jak mi grają – zrezygnowałem z pracy i poszedłem własną drogą. Nie bałem się, bo zakładów pracy, stanowisk i zawodów zaliczyłem już kilkadziesiąt, więc znałem swoje „dyrektorskie” umiejętności i wartość kontrolera, organizatora i decydenta, którego zawsze posyłano na najtrudniejsze odcinki, aby zrobił porządki i naprawił to, co inni zepsuli. A, że robiłem to szybko i skutecznie, to i krótko zagrzewałem miejsca.
Lubiłem zmiany, nowe wyzwania i władzę nad ludżmi - i może dlatego nie pozwalałem, by inni rządzili mną. W 1980 i 1981 też nie pozwoliłem.
Z aktywisty i rzecznika władzy stałem się nagle rzemieślnikiem – tak samo kompetentnym zawodowo, jak poprzednio na państwówce tyle, że pracowałem teraz wyłącznie u siebie i dla siebie.
Mieszkałem pod stolicą, założyłem nową rodzinę, urodziła mi się córka, budowałem dom, kupowałem, sprzedawałem, produkowałem, kombinowałem – branże firm zmieniałem wg praw rynkowych [garbarstwo, dziewiarstwo, bieliźniarstwo, krawiectwo, ślusarstwo, handel, import-eksport, doradztwo, i inne]. Kasy było, jak lodu na jeziorze zimą, życie towarzyskie kwitło, rodzinne też, realizowałem swoje hobby i liczne zainteresowania, dużo podróżowałem, byłem szczęśliwy.
Ale, jak już wiesz, los nie lubi szczęśliwych ludzi, jest zawistny, jak większość ludzi. Przyszedł dzień, gdy straciłem prawie wszystko; wiarę w człowieka, w miłość, rodzinę, przyjaciół, Boga i normalność. Do tego choroba prawie przeniosła mnie na „drugą stronę”. Długo byłem „na kolanach”, ale podniosłem się.
Znowu zaświecił mój Syriusz na południowym niebie, zmieniłem miasto, zawód, otoczenie. Stare zainteresowania i pasje poszerzyłem o nowe.
Moje życie zmieniło pas na autostradzie i gnałem do przodu. Bardzo szybko, z poślizgiem na zakrętach, ostrym hamowaniem i gwałtownymi przyśpieszeniami na skrzyżowaniach, wjeżdżałem na zakazach i rozbijałem barierki – sam wiesz, bo i Ty byłeś blisko, może mniejszym samochodem, ale jednak.
Kiedy Ty parałeś się pracą w ochronie, ja także, tyle, że na własny rachunek.
W tym czasie poszerzyłem swoje pasje o czynne strzelectwo [nie pomyl z myślistwem, które uważam za zwykłe kłusownictwo i mordowanie zwierząt], długodystansowe pływanie, codzienną jazdę konną z elementami kaskaderki, kucharzenie i barmanowanie, naukę prawa, medycyny, psychologii, sztuk walki, do tego survival i fotografowanie.
Umarł mój ojciec, mama miała Alzheimera, ja samotne noce i niespełnione marzenia.
Sprzedałem więc dom, mieszkanie i wyjechałem do krainy Nienackiego, nad jezioro Jeziorak, może nie do jego Skiroławek, ale do swojego Przedpiekla.
Miałem i ja zapędy na Straż Leśną, ale mój potencjalny zwierzchnik ukończył tylko szkołę średnią, i z wiadomych względów nie zostałem przyjęty, tym bardziej, że w rozmowie kwalifikacyjnej miałem zbyt wiele radykalnych pomysłów na zwiększenie efektywności jej działania. Sam wiesz, jak i gdzie, wycieka z lasu drewno i gdzie trafiają te nadwyżki „leśnych” pieniędzy, a ponieważ i ja posiadałem tę wiedzę, nie byłem zbyt wygodnym kandydatem na strażnika.
Odpuściłem, więc, sobie tę nowa profesję i skupiłem się na Przedpieklu.
I tu trwam już ponad 15 lat, ale choć to moje 23 miejsce stałego zamieszkania to jeszcze mnie nosi, bo chcę je zamienić na Przedpiekle Duo – teraz jednak wyłącznie na moich warunkach, by było tym, do czego zapewne przez całe życie dążyłem i o czym marzyłem.
Moje pierwsze oficjalne spotkanie z Wandą było w czerwcu 2002, a w grudniu 12-tego o 12 minut 12 zagrano nam marsza Mendelsona, i te dwójki prowadzą nas oboje do dzisiaj, z drobnymi wypadkami, ale zawsze do przodu.
Jako ciekawostkę można uznać, że urodziliśmy się z żoną praktycznie w tym samym dniu, miesiącu i roku tylko o 5000 km od siebie oraz to, że na Mazury sprowadziliśmy się w tym samym roku jesienią do tej samej miejscowości, choć poznaliśmy się bliżej dopiero ponad cztery lata póżniej, w dzień „wykopków” Gaika.
Pierwsze lata małżeństwa mieszkaliśmy razem w Przedpieklu, ja prowadziłem hodowlę koni i naukę jazdy, ona, pracując w Domu Kultury w pobliskim miasteczku, uczyła dzieci gry na pianinie i plastyki.
Teraz, od dwóch lat ona TAM, a ja TU.
Mamy dwa domy oddalone od siebie o 25 km, jeden w Przedpieklu [notarialnie mój], drugi w Witoszewie [notarialnie jej]. Ojciec Wandy ma 89, stryj malarz 86, mama zmarła niedawno w wieku 83. Dwa lata temu dom Wandy się spalił, 13-tego i w piątek, teraz jest odbudowany i jak nowy. Wanda mieszka tam i opiekuje się „Krasnalami”, a ja w Przedpieklu z moimi końmi, psami, kozami itd.
Latem spotykamy się kilka razy w tygodniu w Przedpieklu, zimą raz albo dwa w Witoszowie, gdzie dom nie jest „chałupką”, ma wiele komnat i centralne ogrzewanie.
Ale ja kocham swoje pola, lasy, stajnie, stawek, jezioro, chałupkę [12 x 8 m] – powietrze tutaj jest lepsze niż tam, cisza jest ciszą, nie ma ałkaszy i inszego dziadostwa, smrodu spalin na asfalcie, porannego ryku ciągników, szczekania obcych psów, smogu i smrodu, tłumów. A co jest, sam widziałeś na fotkach.
Do Witoszewa nie chcę – NIE LUBIĘ GO.
Trzy lata temu odnalazłem w Stanach, przez Internet, córkę. Mam też tam wnuczkę Oktavię.
W taki sam sposób odnalazłem wnuka po synu – Przemka. Widujemy się i gadamy przez Skype.
Obsługi komputera nauczyłem się sam, ale aby zrobić naszą stronę absolwencką musiałem się przez dobre trzy miesiące dokształcać i douczać – jeszcze by się zdało tę wiedzę poszerzyć.
Swój wolny od codziennych obowiązków czas poświęcam żonie, konikom i pozostałym zwierzakom, przyjaciołom, Internetowi, fotografowaniu, malowaniu, czytaniu, pisaniu, oglądaniu ciekawych programów, słuchaniu muzyki, spacerom, moim hobby i zainteresowaniom specjalistycznym, wtrącaniu się w życie innych ludzi, i albo pomaganiu albo ściganiu – w zależności od okoliczności, przemyśleniom, rozmowom z ludżmi na interesujące mnie i ich tematy, planowaniu najbliższej przyszłości i Przedpiekla Duo.
Spać staram się wtedy, gdy inni są tak zajęci, że mnie nie budzą wizytami i telefonami.
Kończę już.
W 2000 roku TVP2 nakręciła o mnie długi reportaż – film z podkładem muzycznym Mietka Szczęśniaka i do słów wiersza ks. Twardowskiego „Spoza nas”. Myślę, że jego treść odda to, czym chciałbym kiedyś zakończyć dzieje swego losu i swego życia.
„…Nie bój się chodzenia po morzu
Nieudanego życia….
Wszystkiego najlepszego….
Dokładnej sumy niedokładnych danych
Miłości nie dla Ciebie
Czekania na nikogo….
Miłości nie dla Ciebie….
Przytul ten czas milutki
Swe ucho do poduszki
Bo to co nas spotyka
Przychodzi spoza nas…………”.


Pozdrawiam ….Jaszczur…..

PS. Poza tym, że prowadzę naszą absolwencką stronę internetową http://www.mojawola.za.pl , którą niektórzy koledzy niesłusznie wytykają mi, jako moje jedyne „ukochane dziecko” mam też własną stronkę, pod adresem http://www.myspace.com/przedpiekle , gdzie można znależć o mnie trochę innych informacji oraz wiele zdjęć z „mojego świata”.





Epilog

29 lutego 2012 roku


Witaj Jaszczur !
Zaskoczyłeś mnie tym listem, ale podrażniłeś próżność (żartuję). Wszystko przeczytałem, i aż się nie chce wierzyć, że aż tyle tego, nasza korespondencja to raczej dialog miedzy kolegami ze szkolnej ławy, choć nie dosłownie.
W każdym razie podobnie postrzegamy świat, tak jakoś się złożyło, albo raczejtak się składa. Oczywiście, podpisuję się pod tym wszystkim, nie zmieniał bym nic, w końcu tak było naprawdę. Bardzo się czyta ciekawie Twoje wspomnienia, odnajduję w nich także wiele wspólnych epizodów ,w końcu czego można jeszcze dokonać w krótkim życiu człowieka, udało się nam przecież spłodzić synów, wybudować domy i zasadzić ,no może w tym ostatnim przypadku, tysiące drzew... .
Zawsze się zastanawiałem, co takiego jest w tym
epizodzie mojowolskim, co powoduje, że wracamy tam, jak żurawie na wiosnę!?, bo myślę, że to właśnie wiosna, wiosna naszego życia, czas beztroski i piękny.
To właśnie tam przygotowywaliśmy się do dorosłego życia, i wtedy nikt
nie zapewniał nas że będzie łatwo, tym, czym jesteśmy dzisiaj w dużej mierze zawdzięczamy tamtym doświadczeniom.
Lubię te nasze majowe spotkania, i zastanawiam się, ile jeszcze będzie nam dane ich odbyć?, w każdym razie meldujemy się w maju.
Marku, włożyłeś bardzo dużo pracy w prowadzenie Forum i w to, by zebrać fragmenty naszej korespondencji, za to Ci dzięki, i to niezależnie od tego, czy ktoś to będzie czytał, czy nie... , ale istotne jest to, że mi będzie bardzo miło czytać Twoje wspomnienia obok moich, oglądać Twoje obrazy i czytać wiersze.
Zawsze mówiłem, że Moja Wola będzie żyła tak długo, jak długo będą chodzić po ziemi jej absolwenci.
Zanim dopadnie nas demencja, i nie będziemy się mogli zalogować, musimy jeszcze sobie poopowiadać o tym, jak było, wypić lampkę wina albo czegoś tam :) - dlatego te maje i wrześnie... .
Mam prośbę, o zamieszczenie w tej epopei o mnie, jednego mojego obrazu i jednego zdjęcia.
Obrazu dlatego, że otrzymałem od Ciebie fotografię, dzięki której ten obraz powstał (dość symboliczny, gdyż już dzisiaj mówiłem o żurawiach, a to jest walka młodego ze starym, a my z tym "młodym" walczymy codziennie), a druga rzecz, to moja fotografia na tle obrazu Van Gogha, którego bardzo cenię nie tylko za malarstwo, ale przede wszystkim za pasję i determinację w życiu..., to nic, że przegrał, ale walczył... .
Proszę przekazać ukłony Szanownej Wandzie i pozdrawiam Was serdecznie z wiosennej Wielkopolski.
Jako ciekawostkę dodaję, że w Wielkopolskim Parku
Narodowym pokazały się wilki, które wprawdzie przemieszczały się tylko..., - mam wielką słabość do tych zwierząt i szacunek, są dla mnie synonimem wolności - bo pies służy, a wilk jest wolny... .
Do zobaczenia w maju !!!
Dziadek



I to by było, na razie, na tyle...


Załączniki:
Dziadek - Jerzy Kubacki na tle Słoneczników Van Gogha, swojego ulubionego malarza....jpg
Dziadek - Jerzy Kubacki na tle Słoneczników Van Gogha, swojego ulubionego malarza....jpg [ 24.09 KiB | Przeglądane 113896 razy ]
Dziadek Kubacki z synami w Wysokich Tatrach 2011.jpg
Dziadek Kubacki z synami w Wysokich Tatrach 2011.jpg [ 17.16 KiB | Przeglądane 113896 razy ]
Jerzy Kubacki - Dziadek  trwa, jak ta opoka za jego plecami....jpg
Jerzy Kubacki - Dziadek trwa, jak ta opoka za jego plecami....jpg [ 35.18 KiB | Przeglądane 113896 razy ]
Jerzy Kubacki - Dyplomowany Medalista....jpg
Jerzy Kubacki - Dyplomowany Medalista....jpg [ 38.98 KiB | Przeglądane 113896 razy ]
Jerzy Kubacki w pracy.jpg
Jerzy Kubacki w pracy.jpg [ 25.86 KiB | Przeglądane 113896 razy ]
Moja Wola - foto Dziadka Kubackiego.jpg
Moja Wola - foto Dziadka Kubackiego.jpg [ 40.61 KiB | Przeglądane 113896 razy ]
Moja Wola - foto Jurka Kubackiego.jpg
Moja Wola - foto Jurka Kubackiego.jpg [ 45.27 KiB | Przeglądane 113896 razy ]
jezioro - foto Dziadka Kubackiego.jpg
jezioro - foto Dziadka Kubackiego.jpg [ 29.16 KiB | Przeglądane 113896 razy ]
Moja Wola zima - foto Dziadka Kubackiego w ramie.jpg
Moja Wola zima - foto Dziadka Kubackiego w ramie.jpg [ 119.95 KiB | Przeglądane 113896 razy ]
Autoportret - obraz Jerzego Kubackiego.jpg
Autoportret - obraz Jerzego Kubackiego.jpg [ 43.97 KiB | Przeglądane 113896 razy ]
Głowa kobiety - rzeżba w drewnie Jurka Kubackiego.jpg
Głowa kobiety - rzeżba w drewnie Jurka Kubackiego.jpg [ 29.54 KiB | Przeglądane 113896 razy ]
Sarny - rysunek piórkiem Jurka Kubackiego.jpg
Sarny - rysunek piórkiem Jurka Kubackiego.jpg [ 21.39 KiB | Przeglądane 113896 razy ]
Koń - obraz Dziadka Kubackiego.jpg
Koń - obraz Dziadka Kubackiego.jpg [ 32.19 KiB | Przeglądane 113896 razy ]
Komentarz: oczywiście chodzi o "żurawie" ....
urawie - obraz Dziadka Kubackiego.jpg
urawie - obraz Dziadka Kubackiego.jpg [ 28.35 KiB | Przeglądane 113896 razy ]
Pałac w Mojej Woli -  obraz Dziadka Kubackiego.jpg
Pałac w Mojej Woli - obraz Dziadka Kubackiego.jpg [ 20.3 KiB | Przeglądane 113896 razy ]
Aleja klonowa - obraz Dziadka Kubackiego.jpg
Aleja klonowa - obraz Dziadka Kubackiego.jpg [ 47.05 KiB | Przeglądane 113896 razy ]
gitara elektryczna Jurka  ciekawe, czy ma imię....jpg
gitara elektryczna Jurka ciekawe, czy ma imię....jpg [ 32.49 KiB | Przeglądane 113896 razy ]
szkolny zespół muzyczny w TL MW.jpg
szkolny zespół muzyczny w TL MW.jpg [ 19.87 KiB | Przeglądane 113896 razy ]
Jurek Kubacki  szkolne lata.jpg
Jurek Kubacki szkolne lata.jpg [ 15.09 KiB | Przeglądane 113896 razy ]
legitymacja szkolna Jurka.jpg
legitymacja szkolna Jurka.jpg [ 58.77 KiB | Przeglądane 113896 razy ]
czwartek, 1 marca 2012, 00:44
Zobacz profil

Dołączył(a): sobota, 2 października 2010, 01:58
Posty: 31
Cytuj
Witam.
Jeszcze trochę pięknych zdjęć naszego mojowolskiego zamku autorstwa Jurka znajduje się w Albumie "Zdjęć Dziadka Kubackiego" na naszej Galerii.
Tam także, w Albumie" Zespół muzyczny lata 19691973" można obejrzeć komplet zdjęć naszych rockmenów i bluesmenów wraz z opisami, kto jest kto i na czym gra,
a jak.....domyślcie się sami....
Jaszczur


Ostatnio edytowano niedziela, 11 marca 2012, 15:15 przez jaszczur, łącznie edytowano 1 raz



czwartek, 1 marca 2012, 11:30
Zobacz profil WWW

Dołączył(a): sobota, 2 października 2010, 01:58
Posty: 31
Cytuj
ŻYCIORYS NIE ZWYKŁY

Gmerając myszką po monitorze trafiło mi się wejść przypadkowo na stronkę z niezwykłym tekstem, który poniżej prezentuję Koleżankom i Kolegom z Mojowolskiego Technikum Leśnego.
To spisany i opublikowany przez autorkę, jedną z pierwszych absolwentek Mojej Woli, jej własny, szczegółowy życiorys, nieco sfabularyzowany i okraszony pięknymi porównaniami i ocenami ludzi, którzy pojawili się na jej drodze życia.
Być może wątek mojowolski stanowi tam znikomy fragment całości, ale jest to przecież tylko, biorąc pod uwagę jej wiek i okres nauki, nieco ponad 6 % jej życia.
Pisałem już o Janeczce na naszym Forum w Temacie „Twórczość artystyczna mojowolczyków”, a także na Stronie w Zjazdach i spotkaniach absolwentów [artykuł ze spotkania we wrześniu 2011] i zamieszczałem tam jej fotki, więc, tym razem je pominę, z wyjątkiem jednej.
Niniejszy post zatytułowałem „Życiorys nie zwykły” z nadzieją, że i pozostali czytelnicy oboma dłońmi podpiszą się pod takim jego określeniem.

Marek Jaszczyński „Jaszczur”.




„BOLESIA”

Załącznik:
janeczka10.JPG
janeczka10.JPG [ 25.28 KiB | Przeglądane 113835 razy ]


Nazywam się Janina Bolesława Szatkowska, z domu Łoziak. Moi rodzice postanowili dać mi na imię Bolesława, ale ksiądz przy chrzcie powiedział, że to pogańskie imię. Zaproponował, żeby rodzice nadali mi imię chrześcijańskie. Rodzice i chrzestni nie wiedzieli, jakie imię wybrać. Ksiądz powiedział, że ojciec nazywa się Jan, to córka niech będzie Janina. Ale w domu zawsze wołano na mnie Bolesia, nawet w szkole średniej koleżanki mnie tak nazywały. Dopiero, gdy poszłam do pracy, zaczęto mówić do mnie Janina.

Urodziłam się w Ksawerowie, w małej wiosce koło Wrześni, w województwie poznańskim. Na świat przyszłam 27 listopada 1935 roku, ale mój tata mnie odmłodził i wpisał w metryce datę 1 stycznia 1936. Moja mama, Franciszka Łoziak, z domu Filipczak, urodziła się w 1914 roku. Tata, Jan Łoziak, urodził się w 1910. Pobrali się w 1934 roku. Mój tata, który był z zawodu budowlańcem, zbudował po ślubie dom. W nowym domu przyszłam na świat. Byłam najstarszym dzieckiem w rodzinie. W 1939 roku urodziła się siostra Halinka, w 1942 Kazia, a w 1947 roku Regina. Miałyśmy też braciszka, ale urodził się przedwcześnie i zmarł.

Pamiętam mojego dziadka, Jana Filipczaka, tatę mojej mamy, gdy siedział pod drzewem w ogrodzie. Potem, gdy zmarł, jechałam na bryczce obok jego trumny. Babcia nazywała się Apolonia Filipczak, z domu Ławnicka. Dziadek urodził się w 1872 roku i zmarł w 1939. Babcia urodziła się w 1873, a zmarła w Wigilię 1954 roku. Dokładnie pamiętam ten dzień. Babcia czekała wtedy na córkę, siostrę mamy. Kiedy ciocia przyjechała, babcia odeszła. Rodzice mojego taty nazywali się Antoni Łoziak i Elżbieta Łoziak, z domu Dziubek. Nie pamiętam, kiedy się urodzili. Babcia zmarła w czasie okupacji, a dziadek na początku lat pięćdziesiątych, gdy byłam w szkole średniej. Rodzice mamy i taty mieszkali również w Ksawerowie. W obu rodzinach było ośmioro dzieci, w każdej czterech chłopców i cztery dziewczynki.

W naszej rodzinnej miejscowości mieszkało około 30 rodzin. Ludzie we wsi zajmowali się głównie rolnictwem. Nasz nowy dom wyróżniał się. Był murowany, pokryty dachówką. Były tam dwa pokoje, kuchnia, korytarz. Większość domów na wsi to były glinianki pod strzechą. Rodzice uprawiali półtora hektara ziemi, hodując ziemniaki i warzywa. Mieliśmy też zwierzęta, świnię, krowę, kaczki i kury.


WOJENNA TUŁACZKA
Podczas okupacji, gdy nas wywłaszczono, wprowadziła się do naszego domu Niemka. Przejęła gospodarstwo sąsiadów, bo było większe od naszego, ale mieszkała w naszym domu.

Dokładnie pamiętam moment wywłaszczenia. Był styczeń 1942 roku. Na dworze szalała zamieć śnieżna. Taty nie było w domu, pracował w Koninie i rowerem przyjeżdżał tylko na niedzielę. Niemieccy żandarmi przyszli w nocy z soboty na niedzielę. Wyznaczyli czas, w którym mieliśmy opuścić dom. Mieli zamiar wywieźć nas do Niemiec. Do naszego domu przyszedł dziadek Antoni z siostrą taty Weroniką. Ona była zakonnicą. Mama była wówczas w zaawansowanej ciąży z trzecim dzieckiem. Zaczęła zdejmować obrazy święte ze ściany, twierdząc, że z Bogiem nie zginie. Ciocia pakowała praktyczniejsze rzeczy. Ja siedziałam na łóżku, a młody żandarm pomagał mi się ubrać. Dziadek prosił Niemców, żeby nie wywozili mnie i siostry, żeby nas skreślili z listy. Żandarmi posłuchali dziadka. Kiedy mama usłyszała, że ma jechać bez dzieci, klęknęła przed żandarmem i błagała, żeby ją też zostawili. Uprosiła go i została z nami. Wszyscy przenieśliśmy się do dziadka. Młody żandarm, który mnie ubierał, został w naszym domu do przyjazdu Niemki. Mama z wdzięczności zaopiekowała się nim, pomagała napalić w piecu, ugotować obiad. On wpuścił mamę do domu i pozwolił zabrać potrzebne rzeczy, które tam zostały. Ten chłopak zaprzyjaźnił się z nami.

Przez jakiś czas tułaliśmy się, pomieszkując kątem u rodziny. Ciężkie to były czasy dla naszej rodziny. Mama, będąc wysoko w ciąży, spała na słomie na podłodze. Potem mieszkaliśmy w domu cioci, która była w więzieniu. Żandarmi złapali ją, kiedy przewoziła mięso. W domu cioci przyszła na świat moja siostra Kazia.

"NASZA" NIEMKA
Jak wcześniej wspomniałam, w naszym domu osiedliła się Niemka. Nazywała się Mesinger, imienia nie pamiętam. Wiedziała, że mieszka w naszym domu. Ale na początku nie znaliśmy się. Spędzaliśmy wigilię u dziadka, który mieszkał naprzeciwko naszego domu. Ona dowiedziała się o tym. Przyszła do dziadka i zaprosiła nas do siebie na święta. Wspólnie usiedliśmy przy wigilijnym stole, śpiewaliśmy kolędy, my po polsku, ona po niemiecku. Niemka zaproponowała, żebyśmy zamieszkali obok, w lepiance sąsiada, którego gospodarstwo należało teraz do niej. Kiedy się tam wprowadziliśmy, mama zaprzyjaźniła się z nią. Była dobrą kobietą, dzieliła się z nami tym, co miała. Kiedyś mama schowała mięso w beczce w kurniku. Beczka znajdowała się w dziurze wykopanej w ziemi. Któregoś dnia poszła tam, żeby wziąć trochę na obiad. Kiedy zobaczyła osobę w mundurze, szybko przykryła beczkę niewielką ilością słomy i uciekła do domu. Okazało się, że do "Mesingerki" przyjechał z frontu mąż na krótki urlop. Ona oprowadzała go po całym gospodarstwie. Kiedy weszli do naszego kurnika, Niemiec wpadł do niezabezpieczonej beczki z mięsem. Niemka zdenerwowała się na mamę i krzyknęła: "Co ty robisz" Gdyby przyszli żołnierze i zobaczyli to wszystko, wsadziliby cię do więzienia!
A potem, gdy ochłonęła powiedziała do mamy: "Przyjechał mój mąż Aleksander, a ja nie mam nic na obiad. Pożycz mi trochę mięsa." Po tym incydencie zaproponowała, żeby mięso chować u niej.

Pamiętam jeszcze jedną historię związaną z naszą niemiecką sąsiadką. Kuzyn mojego taty został wywieziony do Niemiec do pracy. Był nauczycielem i znał dobrze język. Zaprzyjaźnił się tam z Niemcami. Zaoferowali mu swoją pomoc w powrocie do domu. Załatwili papiery i ubranie. Kuzyn wsiadł w pociąg i wrócił do kraju. Był poszukiwany przez żandarmów, ale ukrywał się u naszej sąsiadki. Żołnierze szukali zbiega we wsi, a on spokojnie siedział u Niemki w pokoju.

Gdy Niemcy szykowali się do powrotu, mama pomagała spakować się swojej niemieckiej przyjaciółce. Upiekła dla niej chleb na drogę. "Nasza" Niemka, jak ją nazywaliśmy, wróciła do domu, do swoich dzieci. Potem zawiadomiła nas, że jej mąż wrócił z frontu. Po wojnie kontakt się urwał. Wtedy nie wolno było pisać listów. Kiedy Niemka wyjechała, wróciliśmy do domu. Zostawiła nam mieszkanie pięknie urządzone.

OWCZAREK NIEMIECKI I FRONT ROSYJSKI
Gdy do Ksawerowa dotarli rosyjscy żołnierze, zatrzymali się u nas w domu. Odpoczęli, najedli się i następnego dnia poszli dalej. To było w roku 1945. Kucharz, który przygotowywał im posiłki, miał chory palec. Mama robiła mu okłady, kazała odpoczywa, a sama gotowała dla żołnierzy. Tata poobcinał im włosy. W armii rosyjskiej były też kobiety. Zapamiętałam dokładnie, jak kłaniały się, gdy przechodziły przed obrazem Matki Boskiej. Dziwne było to dla mnie, my tak nie robiliśmy.

Rosyjscy żołnierze mieli wielkiego psa, owczarka niemieckiego. Uwielbiam psy i od razu tego owczarka pokochałam. Jeden z żołnierzy bardzo mnie polubił i nosił mnie na rękach. Powtarzał, że w domu ma taką córcię jak ja. Kiedy Rosjanie wyjeżdżali, ten żołnierz zrobił mi prezent i zostawił psa. Ale to nie był jedyny podarunek. Po ich wyjeździe okazało się, że na moim łóżku, pod kołdrą, zostawili dużo suchego prowiantu.

Nie mam traumatycznych przeżyć z okresu wojny. Może akurat miałam szczęście i spotykałam w życiu wyłącznie dobrych ludzi. Pamiętam tylko, kiedy podczas Świąt Wielkanocnych chciano nas upokorzyć. Niemcy wygonili nas na pole i kazali zbierać kamienie. Byłam wtedy odświętnie ubrana. Mama uszyła mi sukienkę z flag niemieckich. Była czerwona i miała marynarski kołnierz. Tak ubrana poszłam na pole. Miałam kolegę Niemca, syna sołtysa, który pomagał mi przy tej pracy. Nosił za mnie kosze z kamieniami. Pamiętam też naloty niemieckich samolotów. Mama moczyła wtedy koce i przykrywała okna, chroniąc nas w ten sposób. Czekaliśmy w półmroku, aż samoloty odlecą.

NAJSTARSZA
Byłam najstarszym dzieckiem w domu, musiałam się opiekować młodszymi siostrami, często im ustępować. Mama raz powiedziała do mnie, żartując: "Ty stara krowo". A ja odpowiedziałam: "Mama jeszcze starsza". I wtedy oberwało mi się od mamy.

Jeszcze w czasie okupacji, dziadek kupił nam kozę, żeby dzieci miały kozie mleko do picia. Ale ja nigdy nie piłam tego mleka i nie jeden raz dostałam od mamy ścierką. Pożaliłam się tacie, który przyjechał do domu w niedzielę. Tata zdenerwował się i zabił kozę. Nikt nie chciał jeść tego mięsa, tylko ja i tata. Byłam córeczką tatusia. Raz zdarzyło się, że dostałam od taty lanie. Było to wiosną, miałam iść do babci ubrana w czerwony płaszczyk z kapturem. Nie chciałam założyć tego kapturka na głowę, ale mama powiedziała, że nie pójdę, jeśli nie założę. Zaczęłam płakać, ale nikt nie reagował. Rzuciłam się z nerwów na podłogę, a tata "pasem mnie podniósł". I tak się skończyła moja histeria. Może dlatego dzisiaj nie mam usposobienia histerycznego. Tata bardzo przeżywał to, co się stało. Starał się to wynagrodzić i nosił mnie na rękach.

Tata był dla mnie bardzo dobry, wszędzie mnie z sobą zabierał. Nauczył mnie tańczyć. Odziedziczyłam po tacie nawyki kulinarne. Jeżeli tato czegoś nie jadł, ja również tego nie jadłam. Po mamie odziedziczyłam zdolności artystyczne. Mama lubiła śpiewać i recytować wiersze.

Jako dzieci bawiłyśmy się lalkami uszytymi przez nią. Ja również lubiłam szyć. Szyłam ubranka dla lalek, potem ubrania dla sióstr. Szycie stało się moim hobby.

W czasach mojego dzieciństwa bardzo skromnie obchodziło się święta. Była choinka i prezenty dla wszystkich, które mama sama przygotowywała. Robiła nam sweterki, czapeczki, skarpety. Największą przeżyciem dla dzieci były wizyty "gwiazdorów". Chodzili po domach poprzebierani, w maskach na twarzy. Święta kojarzą mi się właśnie z tymi odwiedzinami.

Pamiętam, że obchodziliśmy Zielone Świątki. Wieczorem, w przeddzień uroczystości, tato przynosił do domu gałązki brzozy i ustawiał koło naszych łóżek. Budziliśmy się rano otoczeni zielenią i pięknym zapachem. Wszystkie domy we wsi ustrojone były brzozą i tatarakiem.

CZASY POWOJENNE
Po wojnie zaczęłam chodzić do szkoły. Wcześniej, w czasie okupacji, uczyli nas rodzice. Gdy poszłam do szkoły umiałam czytać i pisać. Edukację rozpoczęłam od drugiej klasy i w tym samym roku zaliczyłam jeszcze klasę trzecią, żeby nadrobić stracony czas. Nie mieliśmy książek, korzystaliśmy z zeszytów, które zostały po dzieciach niemieckich. Szkoła mieściła się w prywatnym domu. Było nam ciasno, bo klasy były przepełnione. Dyrektorem szkoły była pani Wróblewska, która wcześniej uczyła moją mamę. Wszyscy nauczyciele byli wspaniali, a do szkoły chodziliśmy bardzo chętnie. Czasami zdarzało się, że zastępowałam nauczyciela na lekcji. Na zakończeniu roku szkolnego żegnaliśmy się z płaczem. Nudziło się nam, kiedy były wakacje.

Będąc w szóstej i siódmej klasie przygotowywałam młodszych kolegów do Pierwszej Komunii Świętej. Nazywano mnie sekretarką księdza. W nagrodę za pracę pojechałam na pielgrzymkę do Częstochowy.

Pod koniec lat 40-tych zaczęto budować szkołę w sąsiedniej wsi. Wszyscy uczniowie pomagali w pracach budowlanych. We wrześniu 1951 roku młodzież zaczęła uczyć się w nowej szkole. Mnie ten zaszczyt nie spotkał, bo skończyłam już edukację podstawową.

Będąc uczennicą szkoły podstawowej, rozwinęłam swoje zdolności plastyczne. Niektórzy nauczyciele proponowali mi, żebym została nauczycielką plastyki, inni namawiali na naukę w Liceum Sztuk Pięknych. Tak też zrobiłam. Zdawałam egzamin do liceum w Poznaniu, ale nie dostałam się. Potem dowiedziałam się, że gdyby mój tato był w partii, to miałabym wystarczająco dużo punktów. Ale takie wtedy były czasy. Zbuntowałam się wtedy i nigdy więcej nie sięgnęłam po pędzel. Kiedy w komendzie hufca dowiedzieli się, że nie zostałam przyjęta, przyjechali do nas do domu i powiedzieli, żebym wybrała inną szkołę. Dali mi delegację na wyjazd do Poznania. Myślałam, że ktoś ze mną pojedzie, bo tak kojarzyła mi się delegacja. Pojechałam do Poznania sama. Tam zostałam poinformowana, w których szkołach jest nabór po wakacjach. Z wykazu szkół wybrałam nowo otwarte technikum leśne dla dziewcząt. Znajdowało się w Mojej Woli koło Ostrowa Wlkp. Szkoła mieściła się w przepięknym zamku myśliwskim. W budynku był też internat. Mama odwiozła mnie do szkoły. Było mi strasznie przykro, bo po raz pierwszy miałam przebywać poza domem.

Ale spotkałam tam wspaniałą koleżankę, która się mną zaopiekowała. Ta przyjaźń trwa do dziś. Wtedy nazywała się Otylia Łachowska, teraz Karmonik. W szkole uczyły się same dziewczęta. Były dwie pierwsze klasy, w każdej około 40 osób. Z prawie 80 uczennic rozpoczynających edukację, maturę zdało 36. W technikum uczyli wspaniali profesorowie. To był cudowny okres w moim życiu. Wszystkim to dzisiaj powtarzam. Należałam do najlepszych uczennic w klasie. Profesor od rysunku technicznego bardzo mnie chwalił. Mówił, że on wykonuje rysunki dobrze, a ja bardzo dobrze. W maju 1955 roku zdałam maturę. Po maturze pojechaliśmy na ostatnią szkolną wycieczkę do Karpacza.

KROK W DOROSŁOŚĆ
Pierwszego lipca 1955 roku poszłam do pracy. Zaczęłam pracować w nadleśnictwie Białe Łąki, niedaleko Międzyrzecza. Mieszkałam na piętrze, w małym służbowym pokoiku, w pomieszczeniach nadleśnictwa. Na dole były biura. Na początku nie było tam prądu i wody. Prawdziwie spartańskie warunki. W październiku wzięłam ślub i zamieszkałam tam z mężem.

Mój mąż pochodził z wioski, sąsiadującej z moją rodzinną miejscowością. Znaliśmy się już kilka lat. Wtedy nie chodziło się na randki, spotykaliśmy się na zabawach i potańcówkach. Pamiętam, że za czasów mojej młodości spotkania młodych ludzi były spontaniczne. Wystarczyło, że ktoś zaczął grać na jakimś instrumencie. Zbierała się ekipa i była zabawa. Nie trzeba było się specjalnie przygotowywać.

Kiedy byłam w szkole średniej, a Staszek w wojsku, pisaliśmy do siebie listy. Potem, gdy pracowałam w nadleśnictwie, on pracował w Poznaniu jako krawiec. Nie spotykaliśmy się często, bo nie było możliwości. Gdy jechałam do rodziny, zatrzymywałam się najpierw w Poznaniu. Do pociągu wsiadał Staszek i razem odwiedzaliśmy rodzinne strony.

Wyszłam za mąż 15 października 1955 roku w Ksawerowie za Stanisława Poturalskiego. Do ślubu kościelnego jechaliśmy bryczką. W czasie mszy świętej śpiewał dla nas chór. Wesele odbyło się w moim rodzinnym domu w gronie najbliższej rodziny i przyjaciół. Kiedyś nie wyprawiało się dużych wesel. Ubrana byłam w kremowy kostium, który uszył mi Staszek. Taki ślubny strój zobaczyłam u panny młodej, będąc na pielgrzymce w Częstochowie. Na nogach miałam beżowe buty z wężowej skórki, na które wydałam całą pensję. Włosy ozdabiał krótki welonik. Ślub cywilny wzięliśmy w lutym 1956 roku w leśniczówce w Kalsku. Jechaliśmy do ślubu saniami przez las.

Jak już wspomniałam, zamieszkaliśmy z nadleśnictwie w moim pokoiku. Potem dostaliśmy większe mieszkanie. 11 października 1956 roku urodziła się córka Jadwiga. Było nam ciężko. Nie mieliśmy nikogo do pomocy, a ja po urlopie macierzyńskim musiałam wrócić do pracy. Trochę pomagała mi mama. Dzięki temu, że moje biuro było naprzeciwko mieszkania, jakoś dawałam sobie radę. Siedziałam w biurze, a dziecko spało. Gdy się obudziło, wracałam do mieszkania. Czasami zabierałam córkę do biura.

W nadleśnictwie panowały ciężkie warunki. Nie było bieżącej wody i prądu. Białe Łąki oddalone były kilkanaście kilometrów od miasta. Dlatego przeprowadziliśmy się do Międzyrzecza. Tam zajęliśmy dom po innej rodzinie. Było to w 1957 roku. W lipcu 1958 roku urodził się syn Roman. Zajmowałam się wtedy domem i dziećmi. 5 stycznia 1962 roku urodził się najmłodszy nasz syn, Andrzej. Zaczęłam szukać pracy. Chciałam znaleźć coś w nadleśnictwie, ale nie udało się. Przypadkowo trafiłam do banku. W jednym budynku znajdowała się siedziba Narodowego Banku Polskiego i Banku Rolnego. Kiedy przyszłam zapytać o pracę, dyrektor powiedział do mnie: "Proszę przyjść jutro do pracy". Ale następnego dnia był 13 marzec. Powiedziałam dyrektorowi, że to pechowa data. On odpowiedział: "Dla pani będzie to szczęśliwy dzień". I tak rozpoczęła się moja kariera bankowca. Potem miałam przejść do Banku Rolnego i zająć się kredytowaniem nadleśnictw, ale pracę dostał kolega, który miał lepsze znajomości.

Mąż zacząć pracować w zakładzie melioracji, a po godzinach zajmował się szyciem. W zakładzie melioracji zaczął się problem z alkoholem, bo okazji do wypicia nie brakowało.

ŻYCIE CODZIENNE
Dzieci często wyjeżdżały na wieś do mojej mamy. Podczas pobytu córki Jadwigi zdarzył się nieszczęśliwy wypadek. Córeczka przewróciła się i mocno uderzyła w nogę. Miała stłuczoną kość, w ranie zbierała się ropa. Groziła jej amputacja. Córka leżała w szpitalu we Wrześni. Doktor Pinkowska, która była pediatrą moich dzieci, przez cały czas miała kontakt z lekarzami z Wrześni. W szpitalu zrobiono operację. Po wyjściu ze szpitala Jadzia leżała w domu babci. Lekarz przyjeżdżał codziennie. Na szczęście amputacja nie była konieczna i wszystko skończyło się dobrze. Rekonwalescencja trwała kilka tygodni. Wszyscy bardzo przeżyliśmy tę trudną sytuację. Najbardziej moja mama, gdyż tragedia wydarzyła się, kiedy córka była pod jej opieką.

Dzieci chorowały na różne przypadłości wieku dziecięcego. Kiedyś poważnie zachorował Andrzejek. Doktor Pinkowska stwierdziła, że stan jest krytyczny. Powiedziała też, że jeżeli przeżyje noc, to będzie dobrze. Synek zaraził się jakąś bakterią w żłobku, miał biegunkę, był odwodniony. Tak się wtedy martwiłam, że wypadła mi połowa włosów. Ale na szczęście syn wyzdrowiał.

Dzieci rosły, były zdrowe i to było dla mnie najważniejsze. Niestety, w naszym małżeństwie nie układało się. Alkoholizm i awantury, które mąż wszczynał po wypiciu, były przyczyną rozwodu. Długo zwlekałam z tą decyzją. Ale któregoś dnia powiedziałam: "Dość". Miałam operację w szpitalu i kiedy obudziłam się po narkozie wiedziałam, że nasze małżeństwo się skończyło. Złożyłam pozew o rozwód, zabrałam dzieci i przeniosłam się na strych naszego domu. Było nam ciężko. Nie było łazienki i prądu. Kran z wodą znajdował się na korytarzu.

Na pierwszą sprawę jechałam bardzo zdenerwowana. Nie wiedziałam ile to wszystko potrwa. Powiedziałam koleżankom w pracy: "Jak dostanę rozwód dzisiaj, to stawiam". Nikt nie wierzył, że to będzie tak szybko. Kolega powiedział, że jeżeli dostanę rozwód na siódmej, czy ósmej sprawie, to będzie dobrze. Rozwód jednak dostałam od razu. Wróciłam do pracy i mówię: "Macie przed sobą rozwódkę." Nikt mi nie uwierzył. Dopiero, gdy postawiłam na stole pół litra wódki, zorientowali się, że nie żartuję. Rozwód świętowałam z koleżankami i kolegami w pracy. Było to w roku 1974.

Po rozwodzie eks-małżonek zaprosił mnie do palmiarni w Zielonej Górze na dansing. Podczas zabawy zamówił dla mnie pożegnalną piosenkę "Ta ostatnia niedziela". Potem spotykaliśmy się sporadycznie. Nasze kontakty układały się poprawnie.

W roku 1979 przeprowadziłam się z dziećmi do Słubic. Dostałam mieszkanie służbowe w budynku banku, w którym pracowałam. Tam byłam zastępcą głównej księgowej. Kiedy główna księgowa awansowała na stanowisko dyrektora banku, ja zajęłam jej miejsce. Pracowałam jako główna księgowa do emerytury, do 1991 roku. Kiedy przeszłam na emeryturę, musiałam zwolnić mieszkanie służbowe. Dyrekcja banku przydzieliła mi mieszkanko na Żwirki i Wigury, w którym mam prawo przebywać do końca życia.

DZIECI I WNUCZĘTA
Moja córka wyszła za maż w lutym 1976 roku za Mariusza Koszelę. W czerwcu tego samego roku urodził się mój pierwszy wnuk Robert. Wnuczka Agnieszka urodziła się 16 października w 1978, w dniu wyboru Karola Wojtyły na Papieża. Wnuczka miała przyjść na świat 15 października, ponieważ na ten dzień lekarze zaplanowali cesarskie cięcie. Ale tego dnia doszło w Międzyrzeczu do tragicznego wypadku samochodowego. Auto potrąciło ciężarną kobietę. Lekarze musieli zająć się nią natychmiast. Dziecko uratowali, kobieta zmarła. Zabieg u córki przeprowadzono następnego dnia. Kiedy wnuczka była już na świecie, córka dziwiła się, że bliscy nie przyszli do szpitala. Nie wiedziała, że cała rodzina ogląda w tym czasie relację z Watykanu. Potem cieszyliśmy się wszyscy razem. Ta data jest bardzo ważna dla naszej rodziny. Dodam jeszcze, że zbieram wszystkie materiały o Janie Pawle II. Potem przekażę je mojej wnuczce Agnieszce. Córka z zięciem doczekali się jeszcze jednego potomka. W 1995 roku, siedemnaście lat po przyjściu na świat Agnieszki, urodziło się najmłodsze dziecko córki, syn Arek.

Synowie, Roman i Andrzej, brali ślub tego samego dnia, 23 kwietnia 1983 roku. Z tym wydarzeniem wiąże się interesująca historia. Jechałam pociągiem z najmłodszym synem Andrzejem do mojej mamy, żeby zawiadomić o ślubie Romana. W drodze powrotnej Andrzej powiedział do mnie: "Mamo, ja też będę się żenił." Nieświadoma powiedziałam do niego: "Na pewno się kiedyś ożenisz." On spojrzał na mnie i powiedział: "Ale ja muszę teraz, bo Ela jest w ciąży." W taki sposób mieliśmy dwie uroczystości zaślubin w jednym dniu. Dwie pary nowożeńców, eleganckie stroje, wspaniała uroczystość. Po kilku miesiącach na świat przyszły dzieci. Młodszy syn, chociaż jako drugi zawiadomił mnie o ślubie, został ojcem miesiąc wcześniej niż starszy.

Jadwiga z Mariuszem i Andrzej z Elą mieszkają w Międzyrzeczu. Roman z Małgosią w Słubicach. Andrzej ma troje dzieci. W 1983 urodziła się Joanna, Monika w 1985, a Marek w 1994. Roman ma jedną córeczkę Anetkę urodzoną w roku 1983. Mam siedmioro wnucząt i dwie prawnuczki. Mój najstarszy wnuk Robert ma dwie córeczki, Beatkę i Palinkę. Moje prawnuczki to wspaniałe, grzeczne, cudowne dziewczynki.

W roku 1995 mój kuzyn z Poznania wpadł na pomysł, żeby zorganizować zjazd rodzinny Filipczaków. Przyjechało ponad sto osób z rodziny mojej mamy. Msza święta odbyła się w naszej parafii w Samarzewie. Po mszy odwiedziliśmy groby rodzinne. Bawiliśmy się na bankiecie w Gulczewie, koło Wrześni. Potem było ognisko. Wszystko było wspaniale zorganizowane. Z rodziną utrzymuję serdeczne kontakty, ale najbardziej zaprzyjaźniona jestem z kuzynką Lucyną, która obecnie mieszka w Poznaniu. Przyjaźnimy się od dziecka. Jej tato, a mój wuj, grał na skrzypcach. Mogłam siedzieć godzinami i słuchać. Dla mnie muzyka jest darem od Boga.

Rok 2006 był dla naszej rodziny niezwykły. W styczniu kończyłam 70 lat, mojej córce stuknęła pięćdziesiątka, a wnuk Robert obchodził trzydzieste urodziny.

RODZICE
Moi rodzice przez całe życie mieszkali w domu wybudowanym przez tatę. Została z nimi siostra Halinka, która do tej pory tam mieszka. Mój tato budowlaniec, imał się dodatkowo różnych zajęć. We wsi mówiono na niego "złota rączka". Bardzo kochał przyrodę, sadził drzewka, jeździł po polach. Miał naturę ogrodnika.

15 sierpnia 1966 roku, podczas odpustu, spalił się kościół w Samarzewie. Parafianie pomagali budować nową świątynię. Mój tatuś bardzo aktywnie włączył się w odbudowę kościoła. Jego zaangażowanie docenił ksiądz kanonik Władysław Woźniak, proboszcz parafii w Samarzewie. Pewnego dnia przyszedł do naszego domu i powiedział do taty: "Janek, na niebo już sobie zasłużyliśmy. Nie klepaliśmy zdrowasiek, ale wybudowaliśmy świątynię." Nowy kościół został oddany do użytku 29 września 1974 roku. Tatuś był aktywny do końca życia, miał ogromne poczucie humoru. Nigdy nie siedział z założonymi rękami, zawsze znalazł sobie coś do roboty. Zmarł w 1987 roku, przeżywszy 77 lat.

Nasza mama zajmowała się domem i gospodarstwem. Była elegancką kobietą o pogodnym usposobieniu. Była bardzo gościnna. Miała artystyczną duszę, lubiła śpiewać i recytować wiersze. Odziedziczyłam po niej te zamiłowania. Po śmierci taty mamą zaopiekowała się siostra Halinka i jej córka Marlena. Marlenka jest pielęgniarką i moją jedyną chrześniaczką. Mama doczekała się ośmiorga wnucząt, szesnaściorga prawnucząt i dwóch praprawnuczek. Zmarła w roku 2004, kiedy miała 90 lat.
ZA MUNDUREM
Kiedy zaczęłam pracować w Słubicach, moi przełożeni dziwili się, dlaczego interesanci z technikum leśnego w Starościnie, są tak dobrze obsługiwani. Rozniosła się wieść, że uczennica technikum z Mojej Woli pracuje w banku w Słubicach i pewnie dlatego Starościn ma takie względy. Mój przyszły małżonek przyjeżdżał do naszego oddziału i załatwiał tu różne sprawy. Zawsze powtarzałam, że chociaż pracuję w banku, pozostała mi słabość do leśników. Mariana Szatkowskiego znałam jeszcze z czasów, kiedy byłam uczennicą w Mojej Woli. Pracował wtedy w ministerstwie i był w naszym technikum na uroczystym nadaniu szkole imienia Bolesława Bieruta. Pamiętam go jako młodego, przystojnego mężczyznę. W latach 80-tych nasza znajomość zaczęła się rozwijać. Marian był emerytowanym dyrektorem technikum w Starościnie i wdowcem od dziesięciu lat. Ślub wzięliśmy 16 kwietnia 1988 roku, chociaż po rozwodzie zarzekałam się, że już nigdy nie wyjdę za mąż. Marian po prostu mnie zauroczył. I jeszcze ten mundur. A poza tym, dyrektorowi się nie odmawia. To był wspaniały, zacny człowiek. Pedantyczny, poukładany. Miał troje dzieci z pierwszego związku, córkę i dwóch synów, z którymi od razu nawiązałam serdeczny kontakt. Kiedy wychodziłam z domu, mąż zawsze pytał: "Janinka, kiedy wrócisz?" A córka męża śmiała się i mówiła: "Ty będziesz długo młoda, bo tata traktuje cię jak uczennicę."

MIŁOŚĆ I CHOROBA
Nasze wspólne życie układało się wspaniale. Ciężko było, kiedy mąż zachorował na Alzheimera. Ta choroba jest bardzo uciążliwa, ale Marian zasłużył sobie na najlepszą opiekę. Wszystkim powtarzałam, że w tym ciężkim okresie procentowała jego inteligencja. Ludzie chorzy potrafią być okrutni, ale on nawet wtedy był wspaniały. Wiem, z własnego doświadczenia, że choroba nie dotyka pacjenta, ale jego bliskich.

Kiedyś miała nas odwiedzić Hania, córka męża. Marian cały dzień cieszył się i czekał. Kiedy przyjechała, był bardzo szczęśliwy. Następnego dnia rano zapytał mnie: "Co ten chłopak tu robi?" Hania jest szczupłą osobą, ma krótkie włosy i lubi nosić spodnie. Powiedziałam do męża: "To Hania, twoja córka." A on na to: "Hanka, niemożliwe. Ty myślisz, że ja nie poznałbym Hanki." Innym razem spojrzał na mnie i zapytał: "Pani doktor, jak się pani nazywa?" Odpowiedziałam mu: "Nazywam się Szatkowska." On popatrzył na mnie i powiedział z niedowierzaniem: "Szatkowska? To my może jesteśmy z jednej rodziny?" A ja mu na to: "Tak, jestem żoną." Spojrzał uważnie i powiedział: "Niemożliwe!" Zdarzały się takie dni, kiedy trzeba było pielęgnować go jak małe dziecko. Rano, kiedy umysł męża lepiej pracował, przypominał sobie, co działo się poprzedniego dnia i często mówił do mnie: "Janinka, idź i podziękuj panu doktorowi, że przydzielił mi taką wspaniałą higienistkę." Zdarzało się, że mąż wychodził z domu, kiedy nie zauważyłam. Wybiegałam z mieszkania i szukałam go. Pewnej nocy wyszedł niezauważony. Odnalazłam go na ulicy Jedności Robotniczej. Ucieszył się i powiedział: "Janinka, bardzo się cieszę, że cię spotkałem. Mam coś dla ciebie." Wyciągnął z kieszeni budzik, który wziął z mieszkania i dał mi.

Wszystkie dzieci, męża i moje, pomagały w opiece nad chorym. Mariana nie można było zostawić w domu samego. Kiedy musiałam wyjść lub wyjechać, wyręczały mnie dzieci.

85-te urodziny męża obchodziliśmy hucznie na wyspie w Starościnie. To wspaniałe miejsce do biesiadowania. Jest tam zadaszenie i miejsce na ognisko. A wokoło dużo zieleni. Zjechała się cała rodzina, było wspaniałe przyjęcie. Dwa lata później, 5 października 2001 roku, mąż zmarł. Chorował około pięciu lat. Do końca życia był aktywny. W łóżku leżał trzy tygodnie przed śmiercią, kiedy był w szpitalu.

NA EMERYTURZE
Chociaż mieszkam teraz sama, nigdy nie czuję się samotna. Mam wielu przyjaciół. Zawsze ktoś przyjdzie na kawę. Po śmierci męża odwiedziła mnie kuzynka Lucynka i zaproponowała, żebym zaczęła jeździć z nią na wycieczki. Odpowiedziałam: "Nie wiem, czy będę mogła, bo się związałam." Kuzynka dziwnie spojrzała na mnie i spytała: "Z kim?" A ja jej na to: "Z chórem."

Chór Consonans pozwala realizować się mojej artystycznej duszy. Śpiewanie sprawia mi wielką przyjemność. Oprócz tego uczestniczę w zajęciach organizowanych przez Polsko-Niemiecką Akademię Seniorów. Dzięki tym zajęciom mogę spotykać się z naszymi sąsiadami zza Odry.

Sensem mojego życia jest poezja. Uwielbiam czytać i uczyć się wierszy na pamięć. Znam wiele utworów, niektóre pamiętam jeszcze z czasów szkolnych. W młodości uwielbiałam poezję Ludwika Jerzego Kerna. Teraz uczę się wierszy z tomiku "Myśli piórkiem pisane", którego autorem jest Marcin Urban.

OD SRI LANKI PO MADERĘ
Uwielbiam podróże. Tą pasją zaraziła mnie kuzynka z Poznania. Nasz kolega Mieczysław wyszukuje w Internecie atrakcyjne oferty. Jeździmy z biurem niemieckim, wybierając oferty last minute. Pierwszy raz pojechałam z nimi do Rosji. Zwiedziliśmy kraj, płynąc Wołgą na wspaniałym statku. Załoga statku oferowała nam wiele atrakcji, świetne wyżywienie, dansingi. Było tak wspaniale, że wybraliśmy się po raz drugi na taką wycieczkę

Dwa razy odwiedziliśmy Sri Lankę. Tam jest przepięknie. Bujna egzotyczna roślinność zauroczyła mnie. Ale najbardziej zachwycona byłam mieszkańcami Sri Lanki. Są radośni, weseli. Ludzie pozdrawiają się na ulicy. Nie spotkałam tam smutnego człowieka. Obserwując ich, można powiedzieć, że szczęście i radość nie zależy od bogactwa. Być może niezwykła flora wpływa na samopoczucie tych ludzi.

Byłam także na Maderze. Tam jest cudownie, jak w bajce. Ale ludzie nie są tak szczęśliwi jak na Sri Lance, chociaż są bardziej zamożni. Podczas moich podbojów zwiedziłam też Londyn i Pragę.

Dwukrotnie w życiu udało mi się obejrzeć pełne zaćmienie słońca. Pierwszy raz w latach 50-tych. Grabiłam siano na łące nad Wartą. I tam miałam okazję zobaczyć to niesamowite zjawisko. Oglądałam zaćmienie za pomocą szkła z rozbitej butelki. W 2006 roku w kwietniu byłam w Turcji z kolegą Mieczysławem, synem Romanem i synową Małgosią. Tam także podziwialiśmy zaćmienie słońca.

W tym roku wybieram się z przyjaciółmi w rejs. Popłyniemy nowym statkiem dookoła Wysp Kanaryjskich. Wszyscy mnie pytają, skąd biorę pieniądze na ekskluzywne podróże. Po pierwsze nie palę i dlatego jestem w stanie wygospodarować pieniądze na jeden wyjazd. Po drugie nie piję, więc mam drugą wycieczkę. Jestem bankowcem, więc umiem rządzić się pieniędzmi. Uważam, że świat jest piękny i jeżeli są możliwości trzeba jeździć i podziwiać jego zakątki. Zastanawiam się tylko, dlaczego ludzie niszczą to piękno?

GRUNT, TO SIĘ NIE PRZEJMOWAĆ
Nie należę do osób, które narzekają na swój los. Powtarzam często, gdy się człowiek nudzi, to znaczy, że się starzeje. Mam zawsze dobry humor, to jest mój sposób na życie. Umiem zorganizować sobie czas, nie jestem typową polską emerytką. Nie uzależniam się od seriali, czuje się wolna, mogę robić, co chcę i dobrze mi z tym. Prowadzę zdrowy tryb życia. Uważam, że o zdrowie musimy zadbać sami, bo nikt za nas tego nie zrobi. Żyję według zasady Hanki Bielickiej "nżd", co oznacza "nie żryj dużo". Ważna jest jakość, a nie ilość.

Zawsze mówiłam: "Czas to pieniądz." Myślałam, że na emeryturze, będę miała dużo czasu i dużo pieniędzy. Ale w moim przypadku to powiedzenie nie sprawdza się, gdyż staram się żyć intensywnie.

Kiedy przechodziłam na emeryturę, pojechałam do Międzyrzecza, żeby załatwić zaświadczenie z pracy z nadleśnictwa. Okazało się, że starych papierów już nie ma. Żeby otrzymać zaświadczenie, trzeba było znaleźć dwóch świadków, którzy potwierdziliby prawdziwość danych. Znalazłam jednego świadka, ale miałam problem z drugim. Spytałam sekretarkę: "Może nadleśniczy podpisze zaświadczenie?" Odpowiedziała: "Nadleśniczy na pewno pani nie podpisze." Zastanawiałam się nadal, kogo poprosić o pomoc. Nagle otworzyły się drzwi i pojawił się nadleśniczy. Bardzo ucieszył się na mój widok. Opowiedziałam mu o swoim problemie. Natychmiast zgodził się pomóc. Zapytał mnie wtedy: "Co pani robi, że wygląda pani tak znakomicie?" A ja mu powiedziałam: "Żyję w myśl zasady: grunt to się nie przejmować." Uważam, że nie warto zamartwiać się drobiazgami. Jeżeli mam problem, to idę spać i myślę: "Jutro będzie lepiej." A poza tym, nigdy nie jest tak źle, żeby nie mogło być gorzej.

ŻYCZENIA
Czy wiesz, czego Ci życzę?
Codziennie nowych zachwyceń,
Marzeń w kolorze różowym,
Od tańca zawrotów głowy.
Wyznań cichutko szeptanych,
Łez szczęścia niepowstrzymanych.
Radości, która nie znika
I w sercu gra jak muzyka.

Życzę Ci także gorąco
Spacerów łąką pachnącą.
Olśnienia jaskółki latem,
Wzniosłym skowronka świergotem.
Zadumy, choćby przez chwilę
Nad mrówką i nad motylem,
I zamyślenia w zachwycie
Nad cudem, jakim jest życie.

Mam też życzenia najszczersze,
By sny Twe były jak wiersze,
Niezwykłych, pełnych czułości.
Lecz także w Twej codzienności,
Szczęścia zaznaj w całej pełni.
Niech to wszystko Ci się spełni.
A dla siebie pragnę tylko,
Być w Twym życiu choćby chwilką

Marcin Urban
Tomik poezji "Myśli piórkiem pisane"

ŻYĆ AKTYWNIE I CIESZYĆ SIĘ CHWILĄ
Uczestniczyłam w projekcie "Biografé" od samego początku. Od Henryka Rączkowskiego dowiedziałam się o warsztacie fotograficznym, w którym z przyjemnością wzięłam udział. Pani Ania, która prowadziła warsztaty, przekazała nam dużo praktycznych wskazówek. Na przykładach pokazała, w jaki sposób zrobić dobre zdjęcie. Potem, kiedy sama fotografowałam, te wskazówki bardzo mi pomogły.

Cieszę się, że Fundacja realizuje projekty skierowane do seniorów. Dzięki takim działaniom nasze życie jest dużo ciekawsze. Spotkania, warsztaty, kursy - to wszystko sprawiło, że mieliśmy motywację i cel. Wieczorki tematyczne były wspaniałe. Bawiliśmy się na nich znakomicie. Wszystko było zawsze dobrze przygotowane. Cieszę się bardzo, że powstała taka kawiarnia, miejsce naszych spotkań. Przyzwyczailiśmy się do niej i chętnie przychodzimy tutaj w wolnym czasie.

Nie jestem osobą, która spędza czas przed telewizorem oglądając seriale. Staram się żyć aktywnie i cieszyć każdą chwilą. Dla mnie takie projekty to nowe pomysły na zagospodarowanie czasu.

Fascynuje mnie spisywanie biografii mieszkańców regionu. To jest wspaniała inicjatywa. Historia mojego życia została spisana, wydrukowana i pięknie oprawiona. Najważniejsze jest dla mnie to, że moją biografię może przeczytać każda osoba z rodziny. Cieszę się, że mam taki skarb. Kiedy moja córka przeczytała życiorys, powiedziała: "Mamo, ja to wszystko wiem. Ale dobrze, że masz to spisane. Bo gdybym zapomniała?"

Jestem dumna z tego, że w naszym mieście jest Collegium Polonicum. Dzięki temu my, mieszkańcy, możemy z tego dobrodziejstwa korzystać. Bardzo się cieszę również z tego, że mieszkam przy granicy. Jestem słuchaczką Polsko - Niemieckiej Akademii Seniorów, a bliskość granicy sprawia, że możemy się spotykać z kolegami zza Odry.



Tekst skopiowany ze strony:

http://www.mylife-online.eu/zyciorysy.h ... sobi2Id=19


niedziela, 11 marca 2012, 14:45
Zobacz profil WWW
Wyświetl posty nie starsze niż:  Sortuj wg  
Odpowiedz w wątku   [ Posty: 9 ]  Przejdź na stronę 1, 2, 3  Następna strona

Kto przegląda forum

Użytkownicy przeglądający ten dział: Brak zidentyfikowanych użytkowników i 7 gości


Nie możesz rozpoczynać nowych wątków
Nie możesz odpowiadać w wątkach
Nie możesz edytować swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz dodawać załączników

Szukaj:
Skocz do:  
cron
Powered by phpBB® Forum Software © phpBB Group
Designed by ST Software. Change colors.
Przyjazne użytkownikom polskie wsparcie phpBB3 - phpBB3.PL
phpBB SEO